David Ellefson
Historia zespołu Megadeth ma bardzo ciekawy początek. Dave Mustaine motywowany chęcią zemsty na Metallice za wyrzucenie go z zespołu, postanawia założyć kapelę, która ma zmienić oblicze metalu. Czy udało mu się przyćmić sukces Hetfielda i spółki? Tu zdania są podzielone. Wiadomo natomiast, że spotkał on na początku swojej drogi młodego i ambitnego basistę Davida Ellefsona, z którym mieliśmy przyjemność przeprowadzić dla was wywiad i dowiedzieć się czegoś więcej o problemach, ambicjach i sukcesach Megadeth. Rozmawia: Marcin Kubicki Zdjęcia: Lech Spaszewski, Kevin Winter Nie jest tajemnicą, że dorastałeś na rodzinnej farmie. Jak doszło do tego, że stałeś się członkiem jednego z największych metalowych zespołów wszech czasów?
Kiedy patrzę wstecz mam przed oczami moją matkę śpiewającą w chórze kościelnym i grającą na starych organach Wurlitzera. Muzyka była we mnie od urodzenia. Prawdziwe przebudzenie nadeszło jednak z chwilą, kiedy usłyszałem album Bachman-Turner Overdrive Not Fragile. Pamiętam jeszcze teraz jak jechałem traktorem po polu i zastanawiałem się jak ci kolesie to robią. Szczególnie zainteresowała mnie wtedy partia basowa. Potem zobaczyłem okładkę i zwariowałem. Turner trzymał na niej czerwonego Rickenbackera. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, co chcę w życiu robić. Gdzieś przeczytałem o tym, że najlepszy sprzęt robi Gibson i trułem o nim mojej matce tak długo, aż mi go w końcu kupiła na urodziny. Był to stary model EB-0. Gry uczył mnie gitarzysta z chóru kościelnego i belfer z podstawówki, który grywał kiedyś trochę w wojsku na basie. Niedługo potem zacząłem brzdąkać w lokalnych zespołach z ludźmi, którzy byli zazwyczaj dużo starsi ode mnie. W tamtym okresie kopiowałem jeszcze to, co słyszałem na płytach Judas Priest, AC/DC, Iron Maiden, czy Sex Pistols. W międzyczasie zmieniłem mojego EB-0 na czerwonego Rickenbacker’a, którego niegdyś widziałem na wspomnianej okładce. To był dziwny okres. Zainteresowałem się wtedy trochę jazzem i swingiem. Zostałem nawet wydelegowany do grania na imprezach tanecznych. Było ciekawie, ale szybko mi się to znudziło. Ciągnęło mnie do cięższej muzy.
Kiedy i dlaczego postanowiłeś się przenieść do Los Angeles?
Miałem chyba 16 lat, kiedy doznałem swego rodzaju objawienia. Los Angeles wydawało się logicznym wyborem i to właśnie tam chciałem spróbować swoich sił. Jak tylko skończyłem szkołę zebrałem trzech kumpli i pojechaliśmy. Po kilku latach miałem już Megadeth. W 1984 roku przenieśliśmy się wraz z zespołem do San Francisco. Tam zaczynała Metallica oraz cały ten ruch speed i thrash metalowy. Dalej historia napisała się sama. Ludziom spodobało się to, co mieliśmy do zaoferowania i osiągnęliśmy komercyjny sukces.
W roku 2002 z powodu ciężkiego urazu lewego ramienia Dave zawiesił działalność zespołu na dwa lata. Co takiego wydarzyło się w 2004?
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. Miałem kilka ciężkich dyskusji z Davem na temat finansów i sprawy zaszły trochę za daleko. Wyszło z tego niezłe bagno, a atmosfera w zespole zrobiła się beznadziejna. Zdecydowałem się wtedy odejść z Megadeth, póki było jeszcze, co ratować z naszej znajomości. Nie był to łatwy czas, ale życie nauczyło mnie nie składać broni. Zająłem się pisaniem muzyki, produkcją, a nawet skończyłem studia na wydziale marketingu i zarządzania. Niedługo potem zacząłem pracować dla Peavey’a i nagrałem dwie płyty z kapelą F5. Czasami grywałem też z chłopakami z Soulfly i Temple of Brutality. W akcie desperacji zacząłem nawet uprawiać muzykę chrześcijańską w Nashville (śmiech).
Jak zatem doszło do Twojego powrotu?
Podczas festiwalu NAMM podszedł do mnie Shawn Drover. Trochę wtedy pogadaliśmy o tym, co było i dlaczego pewne rzeczy się nie udały. Dwa tygodnie później dostałem wiadomość od chłopaków, że jeśli kiedykolwiek planuje powrót, to muszę to zrobić właśnie teraz. Krótko, rzeczowo i bez zbędnych ceregieli. Po prostu stwierdziłem, że mam ochotę z nimi trochę pograć i czas najwyższy to zrobić. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że podobną rozmowę Shawn odbył z Davem (śmiech). Co ciekawe, wszystkie nasze problemy i animozje rozwiązaliśmy w ciągu dwóch minut przez telefon. To niezwykle oczyściło atmosferę i pozwoliło się skupić na muzyce. Kolejnego dnia wrzuciłem gitarę do samochodu i czym prędzej pognałem do San Diego, aby rozpocząć próby. Szczerze powiedziawszy, zawsze byłem głęboko przekonany o tym, że jeszcze kiedyś przyjdzie mi zagrać na jednej scenie z Davem. Chyba za dużo razem przeszliśmy, aby się gniewać całe życie.
Wróćmy trochę do waszych początków. Jak wyglądały pierwsze kroki Megadeth?
Przede wszystkim chcieliśmy zdefiniować samych siebie. W tamtym czasie w Los Angeles królował melodic metal i heavy pop. Nam natomiast bliżej było do klasycznego metalu, jaki uprawiali Yngwie Malmasteen, czy The Scorpions z Michaelem Shenkerem. Połączyliśmy to z punk rockiem Sex Pistols, Ramones i wyszło nam coś, co dzisiaj przyjęło się nazywać thrash metalem. Nie chcieliśmy, aby kojarzono nas z tym, co robi Metallica, więc Dave wspinał się na wyżyny własnych zdolności by stworzyć możliwie najbardziej skomplikowane kompozycje. Zamiast trzech akordów na krzyż z ładnym tekstem tworzyliśmy kawałki o zmiennym tempie, kluczach i stopniu poplątania, którego rozwiązanie zajmowało nam czasami kilka miesięcy. Jeśli chodzi o partie basowe to nie miałem, na co narzekać. Dave bardzo często angażował mnie w proces twórczy i proponował sporo ważnych partii basowych, bez których ta muzyka nie byłaby już taka sama.
Rust In Peace Live jest swego rodzaju re-edycją albumu z roku 1990. Co mógłbyś powiedzieć o procesie jej powstawania?
Poszło nam całkiem płynnie i bezstresowo. Wszyscy znali tę płytę, a piosenki, jakie się na niej znalazły graliśmy już tysiące razy. To był świetny projekt, który zbliżył nas do siebie. Zamiast koncentrować się na pisaniu nowych hitów, skupiliśmy się na naprawieniu naszych relacji i odnowieniu starej przyjaźni. Mimo to, muszę przyznać, iż po 8 latach nieobecności trochę zdziadziałem. Zardzewiało mi to i owo (śmiech). Jednocześnie czuję się znacznie dojrzalszym muzykiem. Z jednej strony coverowaliśmy własne piosenki, ale tak naprawdę odkrywaliśmy je na nowo. Utwór „Hangar 18” jest ciekawym przykładem mojego szaleństwa. Napisałem tam linię basu, w której nie ma nawet chwili przerwy. Co ja sobie myślałem? Granie tego teraz jest równoznaczne z łamaniem sobie palców (śmiech).
Czy Shawn jest dobrym perkusistą? Jak układa się wasza współpraca na scenie?
Jest świetnym perkusistą i bardzo dobrze wpisuje się w świat Megadeth. Już wcześniej pracowaliśmy z dobrymi bębniarzami, ale Shawn wykazuje zdolności, jakich brakuje wielu innym. Jego metrum jest wręcz idealne, a wyczucie rytmu bardzo zbliżone do tego, w którym porusza się Dave. Dzięki temu niektóre riffy stają się bardzo ciężkie. Istnieje również swego rodzaju równowaga pomiędzy nami, która procentuje nie tylko na scenie, ale i w studiu. Zawsze byłem zdania, że prawdziwego perkusistę można ocenić dopiero po tym jak zaprezentuje cały wachlarz swoich możliwości. Czasami może i wyglądam jakbym tylko trząchał dynią (śmiech), ale tak naprawdę bardzo uważnie wsłuchuję się w pracę całego zespołu.
Jaka jest zatem twoja rola w zespole?
Moje działania ograniczają się tak naprawdę do kilku rzeczy. Wspieram wszystkie partie gitarowe i synchronizuję swoją grę z tym, co robi w danej chwili perkusja i gitara prowadząca. To właśnie w tych elementach leży prawdziwy potencjał i moc. Poza tym skupiam się również na stworzeniu własnej przestrzeni, w której mógłbym zaistnieć. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę z tego, że mój instrument nie jest najważniejszy w zespole. Jestem trochę taki jak cement, wiążący ze sobą pojedyncze cegiełki. Dlatego właśnie upieram się przy tym, aby bas nagrywać na końcu. Dopiero wtedy widzę, gdzie mogę dorzucić swoje pomysły. Idealny scenariusz zakłada powstanie skonsolidowanej wersji nagrań, które mogłyby mi jasno wskazać kierunek, w którym idzie cały materiał. Niestety, ta sztuka bardzo rzadko się udaje (śmiech).
Jak rozwijały się Twoje umiejętności i styl gry przez te wszystkie lata?
Przy okazji naszych pierwszych albumów panowała raczej atmosfera progresywnego grania. W takim tonie utrzymany był album Rust In Peace. Potem przyszła sława i dużo szersza publika. Zwolniliśmy trochę tempo, aby ludzie mogli dokładniej wsłuchiwać się w to, co gramy. Pisaliśmy nasze utwory trochę inaczej, co można usłyszeć na chociażby Countdown to Extinction. Mniej więcej w tym właśnie okresie zacząłem korzystać z dobrodziejstwa 5-strunowego Modulusa, aby mój bas nabrał głębi. W ostatnich latach trochę zmiękczyłem swój styl. Zaciekawiło mnie sporo mainstreamowych muzyków, jak na przykład Adam Clayton. Nie twierdzę, że przestałem grać swoje, ale mam do tego teraz inne podejście niż kiedyś. Co więcej jestem zdania, że takie zmiany wychodzą nam na dobre i sprawiają, że Megadeth po tylu latach jest nadal świeżym zespołem.
O czym myślisz, kiedy grasz?
W zasadzie o niczym. Nie skupiam się nawet na pamiętaniu o akordach i skalach. Ćwiczę je przecież przed koncertem. Kiedy zaczynamy grać przed ludźmi wyłączam się i pozwalam sobie odpłynąć. Kiedyś nie było to możliwe, ale jak wiadomo z czasem przychodzi rutyna i ogranie. W tej chwili potrafię zagrać instynktownie bez większego problemu i nawet mi to znośnie wychodzi (śmiech). Można powiedzieć, że w pewnym sensie trochę oszukuję, gdyż ucząc się od kogoś nowego riffu robię to partiami. Myślę bardziej linearnie, aniżeli harmonicznie. Żeby to zmienić musiałbym analizować każdy kawałek nuta po nucie, a na to po prostu nie mam czasu. To wszystko jednak składa się na nasze niepowtarzalne brzmienie. Pewne skale i oktawy, które wymyśliliśmy sami, pozostaną już na zawsze naszą wizytówką. Zabawne, jak niewielka jest różnica pomiędzy rockiem i metalem. Czasami wystarczy jedna półnuta, aby przejść na ciemną stronę mocy.
Jak piszesz swoją muzykę?
Może cię to trochę zdziwić, ale wszystkie moje pomysły wypróbowuje najpierw na zwykłej gitarze. Dopiero potem sięgam po bas. Gitara elektryczna jest ze mną od piętnastego roku życia i nie potrafię się od niej uwolnić. Pisanie na basie jest dla mnie w 99 procentach przypadków niemożliwe. Jest to bardzo mało inspirujący instrument, jeśli chodzi o wymyślanie kawałków metalowych. Kiedy uda mi się napisać coś dobrego i przełożę to ostatecznie na bas, to zazwyczaj wychodzi z tego bardzo przyzwoita linia. Nie mniej jednak, nie potrafiłbym jej stworzyć bez pomocy „elektryka”. Ale czasami zdarza mi się stworzyć rewelacyjną partię przy pomocy zupełnie innego instrumentu. Kawałek „Dawn Patrol” z płyty Rust napisałem na 8-strunowym basie od Yamahy, a riff z „Family Tree” już na przykład na pianinie. Nie mam złotej reguły, przepraszam (śmiech).
Jak układasz dłonie podczas grania?
Na basie wykorzystuję głównie kostkę. Trzymam ją standardowo, pomiędzy palcem wskazującym, a kciukiem. Czasami w ferworze walki zahaczam paznokciem o struny jeszcze zanim kostka zdąży je dotknąć. To daje bardzo ciekawy efekt. Problem w tym, że pod koniec koncertu mój paznokieć znika, a w jego miejsce pojawia się krew. Taki właśnie jest rock ‘n’ roll (śmiech). Jeśli chodzi o lewą rękę, to nauczony za młodu nadal trzymam kciuk za grzbietem gryfu i gram tylko opuszkami palców. W ten sposób bardzo mała część dłoni utrzymuje się na instrumencie, dzięki czemu dźwięk staje się czysty i pozbawiony wszelkich niedoskonałości. Przy kilku kawałkach pozwalam sobie na odstępstwa od tej normy, ale są to pojedyncze przypadki. Jeśli miałbym scharakteryzować jakoś swój styl gry to powiedziałbym, że gram jak rasowy gitarzysta. Kiedy Dave gra swoje partie, bardzo często wbijam się w te same akordy. Jest to jedna z tych rzeczy, które zapewniają Megadeth rozpoznawalność.
Czego słuchasz w wolnych chwilach?
Od jakiegoś czasu jestem wielkim fanem zespołu Disturbed. Mają oni bardzo ciekawe podejście do muzyki, a swoimi płytami stworzyli nowy gatunek metalu. Niedawno widziałem również koncert Lamb of God, który dosłownie wbił mnie w ziemię. Może cię to zaskoczy, ale lubię posłuchać również tego, co leci aktualnie w radiu. Nie patrzę nigdy na tą całą otoczkę. Szukam przekazu emocjonalnego i tej więzi, jaką artysta nawiązuje z publicznością.
Jakiej rady udzieliłbyś młodym zapaleńcom marzącym o karierze formatu Megadeth?
Najważniejsze to nie bać się sięgać po swoje. Jeśli zajdzie taka konieczność to wyjedźcie z miasta i udajecie się tam, gdzie macie większe szanse na osiągnięcie sukcesu. W moim przypadku rozwiązanie to okazało się strzałem w dziesiątkę. Życie nie oszczędziło kilku ciosów, ale wyszło mi to na dobre. Droga ta zapewniła mi nie tylko pracę, o jakiej marzy każdy fan metalu, ale i sprawiła, że stałem się lepszym człowiekiem. Co więcej, jeśli chcesz zostać basistą musisz nauczyć się czegoś więcej niż tylko metal. Nigdy się nie ograniczaj i rozwijaj w każdym kierunku. Ostatnią i chyba najważniejszą rzeczą jest silna wola i pozytywne myślenie. Nie zawsze będzie łatwo – rock ‘n’ roll to ciężki kawałek czerstwego chleba (śmiech).