Wojtek Pilichowski

Wywiady
2010-08-12
Wojtek Pilichowski

Rozmawia: Sławomir Sobczak. Zdjęcia: Marek Skotarski i Tomasz Dukat Wojtek Pilichowski po raz kolejny udowadnia swoją najnowszą płytą, że gitara basowa to instrument o wielu twarzach. Mimo że artysta jest wciąż bardzo zajęty, i wręcz nieuchwytny, udało nam się jednak zaaranżować spotkanie, by móc zadać mu kilka pytań. Rozmawiamy m.in. o krążku "Fair Of Noise", pracy muzyka sesyjnego, sprzęcie i... krążownikach szos. S.S.: Jaki był twój pierwszy kontakt z muzyką?

W.P.: Kiedyś do mojej szkoły przyszła pewna kobieta, by zorganizować przesłuchania do chóru o nazwie "Lutnia". Przede wszystkim słowo "chór" zabrzmiało mi już wtedy źle, a "lutnia" - tym bardziej. Raptem okazało się, że właśnie dostałem się do tego chóru. Dowiedziałem się o tym od mojej mamy, która otrzymała list z informacją, że pomyślnie przeszedłem pierwsze kwalifikacje i że mam się pojawić w jakimś teatrze na kolejnym przesłuchaniu. Popłakałem się i stanowczo powiedziałem, że nigdzie nie pójdę. Na szczęście mama zgodziła się ze mną, bo kto wie, co by się dalej działo... Wiesz, co było w Poznaniu... (śmiech).

S.S.: Podobno chciałeś zostać perkusistą?

Oczywiście, że tak, ponieważ tylko ten instrument wydawał mi się wystarczająco męski (śmiech). Chciałem być perkusistą, ale myślałem, że można nim zostać tylko dzięki szkole muzycznej, że to jedyna droga do celu. Na szczęście odpuściłem sobie tę opcję i przygodę z muzyką rozpocząłem z zupełnie innej strony - zakładając z kolegami zespół. Co prawda nikt z nas nie potrafił na niczym grać, za to ważne było, że mamy własną kapelę. Zaczęliśmy wybierać sobie instrumenty, co odbywało się na zasadzie takich podwórkowych, kompletnie bezsensownych ustaleń. A że nikt nie chciał grać na basie, więc posada basisty była wolna. Prawda jest więc taka, że mój wybór nie miał kompletnie nic wspólnego z muzyką. Jednak gdy uświadomiłem sobie, że najcieńsza struna gitary basowej ma mniej więcej taką samą grubość jak najgrubsza struna w normalnej gitarze, to potraktowałem to już jako duże wyzwanie (śmiech).

S.S.: A kiedy zacząłeś traktować grę bardziej poważnie?

Pamiętam, że było to w czasie, gdy kończyłem podstawówkę. Wtedy podjąłem pewną poważną decyzję, a mianowicie zrezygnowałem z technikum na rzecz zawodówki. Zrobiłem to dlatego, że zacząłem wiązać swoją przyszłość z grą na gitarze basowej i byłem przekonany, że w technikum miałbym mniej czasu na ćwiczenia niż w zawodówce. Nie znam rodzica, który by się na coś takiego zgodził i zaakceptował tego typu plan - zresztą sam bym tego nie zrobił, gdybym miał dzieci i mój syn by mi oznajmił, że podejmuje taką decyzję jak ja wtedy. A jednak moja mama to zaakceptowała. Gdy tak teraz sobie przypominam wszystkie swoje z pozoru dziwne decyzje, które podjąłem w swoim życiu, to muszę powiedzieć, że one były całkiem słuszne, choć całkowicie intuicyjne. Zresztą do dzisiaj kieruję się intuicją i myślę, że raczej dobrze na tym wychodzę. Wprawdzie potrzebne jest tu także pewne planowanie i logika, jednak najważniejsze jest życie w zgodzie z samym sobą. Gdyby najlepszy psycholog doradził ci, co byłoby dla ciebie najlepsze tu i teraz, to i tak nie miałoby to większego znaczenia, jeżeli sam nie byłbyś do tego przekonany.

S.S.: A jak było z pracą w agencji ochrony tzw. mienia? Czy wybrałeś tę pracę dlatego, że mogłeś ćwiczyć nocami?

Tak! I nadal uważam, że dla muzyka jest to zdecydowanie najlepszy zawód świata (śmiech). Niestety pewnego razu dolna część sklepu, w którym pracowałem, została zalana wodą, czego nie słyszałem, bo akurat grałem. Mimo to właściciel chyba nawet ucieszył się z tej sytuacji, bo był ubezpieczony. Zleciało się paru chłopaków, aby ratować to całe mienie ze sklepu, a ponieważ znajdowały się tam także materiały biurowe, między innymi rozsypane pinezki, wszystkim nam powbijały się one w stopy, o czym dowiedzieliśmy się, gdy weszliśmy na górę. To jest naprawdę doskonały zawód. Przy okazji chciałbym zaapelować do wszystkich właścicieli magazynów, firm, biur i parkingów, którzy będą czytać ten wywiad: zatrudniajcie muzyków, ponieważ oni w nocy naprawdę nie śpią!

S.S.: Jak oceniasz dostępność materiałów do nauki gry w czasach, kiedy zaczynałeś grać, i w chwili obecnej

W tamtych czasach to była prawdziwa masakra. Teraz można zacząć naukę gry na instrumencie, klikając myszką. Dzisiaj dotarcie do tych materiałów, które cię interesują, zajmuje dosłownie parę minut, a kiedyś to zajmowało miesiące. Na przykład 25 lat temu na rynku funkcjonowały tylko dwa podręczniki przeznaczone do nauki gry na gitarze basowej: "Slap It!" Tony’ego Oppenheima i "Szkoła na gitarę basową" Janusza Popławskiego. Obydwie te pozycję uważam za bardzo dobre. Jeżeli ktoś rzetelnie przerobił szkołę Popławskiego, to można uznać, że ma naprawdę solidnie opanowane podstawy. Moim zdaniem Popławski napisał jeden z najlepszych podręczników traktujących o podstawach gry na gitarze basowej. Za to szkoła Oppenheima była trudna do zdobycia, do tego została wydana jako książka z płytą winylową, dlatego dysponowałem jakąś kiepską kopią płyty na taśmie i kserówką nut. Pamiętam, że byłem w szoku, gdy się dowiedziałem o istnieniu czegoś takiego jak szkoła gry audio, a było to w roku 1984. Przerobiłem ją całą bardzo dokładnie, przykład po przykładzie. Co ciekawe, gdy kilka lat temu byłem na dorocznym festiwalu Bass Player Live! w Nowym Jorku, na jednym ze stoisk zauważyłem tę szkołę. Wziąłem ją do ręki i zacząłem przeglądać. W tym momencie podszedł do mnie jakiś starszy gość i zapytał, czy to ja jestem Wojtek Pilichowski. Powiedziałem mu, że owszem tak i że uczyłem się, korzystając z tejże właśnie szkoły. Zapytałem, skąd on ją ma i czy mogę ją kupić - wreszcie miałbym oryginał (śmiech). No i okazało się, że to był sam Tony Oppenheim!

S.S.: Jak sądzisz, czy mając wcześniej nieograniczony dostęp do materiałów, też znalazłbyś w sobie taki zapał do ćwiczenia?

Całkiem możliwe, że nie. Z punktu widzenia muzyka zawodowego mogę powiedzieć, że kiedyś ludzie mogli się bardziej skupić na jednym temacie, zamknąć się w domu i solidnie ćwiczyć. To było takie trochę... jak klasztorne odosobnienie. Pierwszy koncert na wideo widziałem chyba w 1990 lub 1991 roku i to było dla mnie prawdziwym wydarzeniem. Wtedy bowiem pierwszy raz zobaczyłem, jak Mark King uderza w struny kciukiem, i uświadomiłem sobie, że ja dotąd ćwiczyłem coś zupełnie innego. Byłem zszokowany i wróciłem do domu niemal z płaczem (śmiech).

strona 2/4

S.S.: Skąd masz siłę do tego, by pracować nad takimi projektami jak "No Bass No Fun"?

Nie mam (śmiech). Pewien kolega, zawodowy basista, zapytał mnie, czemu sam sobie tworzę konkurencję, ja jednak uważam, że takie podejście to kompletna paranoja. Im bardziej będziemy się starali o to, aby nasz rynek muzyczny rósł w siłę, tym będzie on większy i będziemy mieć więcej pracy. Chyba nie ma większej satysfakcji, gdy widzisz, że twoi uczniowie zostają zawodowymi muzykami odnoszącymi prawdziwe sukcesy. Chcę jednak podkreślić, że nie czuję się żadnym ojcem czy ojczymem ich sukcesu. Jestem po prostu gościem, który potrafi rozpoznać talent. Trzeba go tylko odkryć i pomóc tym ludziom, a to nie jest związane z umiejętnością poruszania palcami po gryfie. Poza tym ja też się wiele od nich uczę. Na przykład Paweł Bomert jest megasiłaczem, bo w sytuacji, kiedy powiększyła mu się rodzina i miał dużo obowiązków, wciąż potrafił znaleźć czas i energię, aby realizować swoje projekty. Ostatnio spotkaliśmy się w samolocie i muszę powiedzieć, że jest to niesamowite uczucie, spotkać w takich okolicznościach swojego ucznia. Obaj mamy ze sobą basy i obaj lecimy grać w różne zakątki świata. Miłe jest też to, że Michał Grott nagrywa swoją solową płytę i umieszcza na niej podziękowania pod moim adresem. A tak korzystając z okazji, chciałbym oficjalnie przeprosić Michała za to, że nie przyjechałem koncert promujący ten krążek (śmiech). Wracając do płyty "No Bass No Fun"... niedawno odkryłem, iż z 18 grających na niej basistów młodego pokolenia aż 6 zostało zawodowcami. Mam więc cichą nadzieję, że z drugą edycją tej płyty będzie tak samo - a znajdzie się na niej aż 24 basistów reprezentujących dużą rozpiętość stylistyczną (od klimatów postpunkowych po skomplikowane frazy jazzowe). Dziwi mnie to, że wielu moich kolegów - mówię tu o gitarzystach i perkusistach, którzy mają ku temu odpowiednie warunki - nie próbuje zorganizować podobnego przedsięwzięcia. Panowie, zróbcie coś dla świata muzyki, naprawdę warto (śmiech).

S.S.: A co powiesz o swojej najnowszej płycie? Skąd wziął się pomysł na jej tytuł?

Ponieważ sporo gram za granicą, postanowiłem zaryzykować z anglojęzycznym tytułem, chociaż robiłem to już wcześniej, na przykład przy okazji krążka "Definition Of Bass" czy szkółki "Bass Connection". Tytuł "Fair Of Noise" wymyśliłem, nudząc się w Birmingham, gdzie czekałem na swój występ, a wokół odbywała się prawdziwa wojna dźwięków. Stąd wziął się ten tytuł i nie ma tu ukrytej jakiejś głębszej filozofii.

S.S.: Jak długo pracowałeś nad materiałem na nową płytę?

Muszę przyznać, że nad żadnym krążkiem nie spędziłem tyle czasu co przy "Fair Of Noise". W sumie praca nad nim zajęła mi aż trzy lata, a była to naprawdę wytężona praca. Co ciekawe, w 2007 roku miałem właściwie zamknięty cały materiał na nową płytę, jednak postanowiłem prawie wszystko wyrzucić i zostawić tylko trzy kawałki (śmiech).

S.S.: Czy zaskoczysz nas czymś na tym krążku?

Po raz pierwszy osiągnąłem pewną równowagę pomiędzy kompozycjami instrumentalnymi a utworami słowno-muzycznymi. Na krążku znalazły się dwa covery: "Superstition" Steviego Wondera oraz "Ludzie" Zbyszka Hołdysa. W pierwszym śpiewa Reggie Worthy (basista nagrywający z Tiną Turner oraz N’Sync) i Hania Stach, natomiast w drugim kawałku sam ośmieliłem się zaśpiewać. Mimo że miałem już pewne doświadczenie w śpiewaniu w chórkach, to jednak dotąd bałem się zaśpiewać pierwszym głosem. Co ciekawe, jest to utwór pozbawiony refrenu, ma za to przepiękny mądry tekst (zresztą Hołdys nie pisze innych). Zaśpiewaliśmy go we dwóch, co jest dla mnie wielkim szczęściem, że Zbyszek się zgodził. Oprócz tego cały czas słychać w tle szept Leny Romul, o której za chwilę powiem. Niesamowite jest także to, że w tym kawałku pojawiają są trzy pokolenia muzyków: Zbyszek Hołdys, ja i Lena Romul. W jednym z kawałków postanowiłem też melorecytować o Warszawie, bo jestem warszawiakiem z któregoś już pokolenia i mogę powiedzieć, że po prostu kocham to miasto. W studiu, jak już kawałek został zarejestrowany, wpadłem na pomysł, żeby dołożyć do tego fragment utworu "Choć z kieszeni znikła flota" Stanisława Grzesiuka, pochodzącego z 1962 roku. Była już druga w nocy, kiedy Wojtek Olszak wmontował to nagranie, zresztą wykazując się przy tym niebywałym mistrzostwem. Mogę nawet zacytować: "Na świecie tak się jakoś plecie, tak się dziwnie plecie dobre i złe, dziś smutno, dziś w kieszeni płótno, jutro znowu tęga mina, limuzyna, moc waluty, buty". Wykorzystaliśmy tu także banjo, takie w stylu typowo warszawskim, co niesamowicie zabrzmiało na tle funkowego podkładu.

S.S.: Z kim jeszcze pracowałeś przy tej płycie?

Większość partii bębnów nagrywał Radek Owczarz, perkusista, z którym pracuję już od wielu lat i którego sam sobie znalazłem (śmiech). To nie ma tak, że dobrzy muzycy do ciebie tak po prostu przyjdą - jak chcesz mieć fajny skład, to musisz się wysilić. Radka poznałem na warsztatach muzycznych w Bolesławcu. Razem nagraliśmy już dwie płyty koncertowe i szkółkę "Bass Connection". Ponadto w dwóch utworach na "Fair Of Noise" za perkusją zasiadł także Joel Rosenblatt, perkusista takich zespołów, jak Spyro Gyra czy Manhattan Transfer - prawdziwa gwiazda perkusji. Obok Wojtka Olszaka na instrumentach klawiszowych zagrał też Tomek Świerk, młody i bardzo zdolny człowiek, który jest zresztą nowym członkiem składu koncertowego Pilichowski Band.

S.S.: A co z gitarzystami?

Na płycie można usłyszeć dwóch gitarzystów: Wiktora Tatarka oraz Artura "Boo-Boo" Twarowskiego. Tatarek to bardzo rzetelnie wykształcony muzyk, natomiast Twarowski reprezentuje młode pokolenie gitarzystów, których strasznie kręci granie w kółko jednego motywu. Właśnie takiego gitarzysty szukałem, a nie kogoś, kto zaraz zapyta: "A gdzie solo? Ty swoje zagrałeś, a ja?" (śmiech). Tutaj gra gitary jest bardzo sekcyjna, a solówki przyjmują formę krótkich, czasami zwariowanych form melodycznych, pełniąc rolę elementów aranżacyjnych, a nie długich partii solowych. Myślę, że parę osób się zdziwi, iż na tej płycie nie zagrał Bartek Papierz, z którym wiele razy pracowałem. Jest to znakomity gitarzysta i na pewno będę z nim nadal współpracować, jednak na tej płycie miałem wizję innych partii gitarowych, dlatego zdecydowałem się na innych muzyków. Tym razem bardziej kombinowałem, aby osiągnąć odpowiedni rezultat brzmieniowy. Na przykład jeden z gitarzystów zagrał w sześciu kawałkach, przy czym z trzech musiałem usunąć jego partie. Po prostu stwierdziłem, że to nie jest to, o co mi chodziło w tym konkretnym przypadku. Ściągnąłem więc innego gitarzystę, który zagrał... prawie dobrze. W tej sytuacji przeniosłem go do innego studia, aby to jeszcze inaczej zabrzmiało. Bywało, że do jednego kawałka trzy razy zmienialiśmy gitarę. Zdarzało się też, że trzy razy zmieniałem również i bas (śmiech). Na niektórych moich wcześniejszych płytach pewne rzeczy mi nie odpowiadały, ale machałem na nie ręką i mówiłem, że tu się doda trochę pogłosu itp. (śmiech). Jednak tym razem nie było żadnych dróg na skróty. Dlatego jestem bardzo zadowolony z uzyskanego rezultatu i cieszę się jak dziecko, kiedy słyszę, że na tej płycie niekoniecznie najważniejsze są partie unisono, skomplikowane podziały itd. Tutaj najfajniejsze rzeczy dzieją się jakby w przestrzeni pomiędzy instrumentami. Luki aranżacyjne obecne w wielu kawałkach są właśnie po to, aby ten materiał mógł swobodnie oddychać i miał dużo przestrzeni. strona 3/4

S.S.: Jakich cech szukasz u gitarzystów, z którymi pracujesz?

Od każdego muzyka wymagam dużej precyzji grania, jeśli chodzi o rytmikę - to jest dla mnie bardzo ważne. Jeżeli gramy na przykład triole szesnastkowe w tempie 120BPM, to nie można sobie pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa. Z tego względu na nowej płycie są gitarzyści, którzy doskonale radzą sobie w sekcji. Zarówno z Wiktorem Tatarkiem, jak i Arturem "Boo-Boo" Twarowskim gra mi się bardzo dobrze. Uważam, że to są znakomici muzycy. Dobrze gra mi się także z Bartkiem Papierzem. Wymienię jeszcze dwóch ważnych dla mnie gitarzystów: Janek Borysewicz, który jest dla mnie chyba najważniejszym gitarzystą, jest to bowiem gość, który mnie w ogóle znalazł i w 1992 roku dał mi szansę bycia muzykiem. Bardzo ważny jest też dla mnie Marek Raduli, z którym gram też od tego samego czasu.

S.S.: Jak wspominasz pracę przy płycie "Tadeusz Nalepa Tribute"?

Bardzo miło to wspominam. Codziennie zmieniali się gitarzyści, z którymi grałem bluesy. Przyjechał Jerzy Styczyński, Dariusz Kozakiewicz, Jan Borysewicz (który zresztą był producentem tej płyty), Marek Raduli, Piotrek Nalepa, Andrzej Nowak, Leszek Cichoński... Byli tam więc ci gitarzyści, którzy współpracowali z Tadeuszem Nalepą. Blues to bardzo ważna muzyka, która uczy pewnej pokory i posłuszeństwa wobec formy. Dzięki niej można rozwinąć w sobie koncentrację oraz umiejętność gry z odpowiednim feelingiem. Sam osobiście nie jestem wielkim fanem bluesa i gdybym miał codziennie grać utwory w tej stylistyce, to bym się zanudził. Natomiast kiedy ma się do czynienia z tak wybitnymi osobowościami ze świata gitary jak ci, których przed chwilą wymieniłem, to jest to olbrzymia satysfakcja. Codziennie grasz innego bluesa z innym muzykiem i mimo tego, że za każdym razem jest to w sumie ta sama sekwencja harmoniczna, to jednak za każdym razem jest ona inna. To właśnie kocham w muzyce, że mogę przez dwa tygodnie siedzieć w studiu i grać bluesy, a zaraz potem wyjechać na koncerty ze swoją kapelą.

S.S.: Czy to właśnie od Jana Bo wziął się pomysł na pseudonim "Pi"?

Tak, ten pseudonim jest związany właśnie z nim. Zaczęło się od tego, że kiedy spotykałem Hołdysa, to mówiłem do niego "cześć Ho", na co on odpowiadał "cześć Pi". To Hołdys wpadł na pomysł, abym zaczął podpisywać się symbolem "Pi". Zainteresowałem się tym tematem i stwierdziłem, że to całkiem ciekawe. Ostatnio gdzieś usłyszałem, że chcąc przeczytać w normalnym rytmie liczbę Pi o aktualnie znanej długości, należałoby to robić przez jakieś kilkadziesiąt lat.

S.S.: Czy wciąż ćwiczysz, aby utrzymać dobrą formę?

Kłopot polega na tym, że jestem bardzo zajętym człowiekiem, codziennie coś robię, nagrywam, mam próbę albo daję koncert. Można więc przyjąć, że to jest właśnie moje ćwiczenie. Podczas codziennej pracy z instrumentem trzeba dołożyć starań dosłownie do wszystkiego, co się gra, i traktować swoje zajęcie nadzwyczaj serio. Nawet gdy uczestniczy się w sesji nagraniowej, podczas której trzeba zagrać jakąś prościutką partię z trzema dźwiękami na krzyż, zawsze trzeba to robić bardzo rzetelnie.

S.S.: Jak się nagłaśniasz?

Nie chcę się słyszeć na koncercie byle jak, dlatego bardzo ważne jest dla mnie to, żeby móc dobrze słyszeć swoją grę. Wiele osób może się zastanawia, dlaczego tak wysoko stawiam swój system, a ostatnie dwie "dziesiątki" znajdują się na wysokości moich uszu. Robię tak, by mieć bezpośredni kontakt z dźwiękiem. Jeśli chodzi o moją twórczość solową, to gram dużo trudnych rzeczy, dlatego chcę być pewny tego, co zagrałem. Nie mogę jedynie się domyślać, że prawdopodobnie poszło dobrze.

S.S.: Co sądzisz o naszym szkolnictwie, jeśli chodzi o muzykę?

Jakiś czas temu na warsztatach zapytałem młodych ludzi, czego się uczyli na lekcjach muzyki w szkole. Okazało się, że w zasadzie nic się nie zmieniło od czasu, kiedy sam chodziłem do szkoły. Pomijam już fakt, że w Polsce dopiero niedawno zdano sobie sprawę z tego, że na świecie istnieje taki instrument jak gitara basowa. Przede wszystkim cieszę się, że płyta "No Bass No Fun" wydała więcej prawdziwych, działających na rynku basistów, niż to uczyniły szkoły muzyczne (śmiech). Najgorsze jest to, że dla Ministerstwa Edukacji Narodowej najwyraźniej muzyka rozrywkowa nie istnieje. Nie zauważono tego, że był taki zespół jak The Beatles, że istnieją piosenki chętnie grane i śpiewane przy każdej okazji... To jest bardzo smutne. Niedawno rozmawiałem z Tolą Szlagowską, która mieszka w Los Angeles. Tam w szkole muzycznej młodzi ludzie uczą się także obsługi Logica, Pro Toolsa, czyli nabierają bardzo praktycznych umiejętności, które są obecnie niezbędne w pracy każdego muzyka.

S.S.: Jakie rady dałbyś komuś, kto marzy o karierze muzyka sesyjnego?

Od około piętnastu lat niezmiennie daję tę samą radę: trzeba ćwiczyć dziesięć lat przez dziesięć godzin dziennie. Tu po prostu nie ma dróg na skróty, tylko trzeba solidnie pracować. Młody człowiek musi się pogodzić z tym, że praca jako muzyk sesyjny to pewnego rodzaju misja, która wymaga olbrzymich wyrzeczeń. Czasem może się okazać, że na sprzęt wydałeś więcej pieniędzy niż zarobiłeś (śmiech). Gdy jestem na warsztatach i pracuję z grupą, powiedzmy, dwudziestu dżentelmenów, to zawsze im powtarzam, że jeżeli dwóch lub trzech z nich zostanie w przyszłości zawodowymi basistami, to będzie to sukces. Zawód ten naprawdę wymaga solidnej pracy i pewnej determinacji. Muszę przyznać, że w ciągu ostatnich lat moje myślenie o muzyce bardzo się zmieniło. Inaczej myślisz o swoim instrumencie wtedy, kiedy masz szansę wystąpić na jednej scenie z muzykami z najwyższej światowej półki. Mam ten zaszczyt i okazję grać na imprezach, na których grają największe światowe gwiazdy gitary basowej, od których wciąż się czegoś uczę. Cały czas staram się stać twardo nogami na ziemi. Zgodnie z pewną praską dewizą: "Nikt nie jest na tyle mądry, żeby nie mógł dostać taboretem w ryj" (śmiech). strona 4/4

S.S.: Ciężko jest być muzykiem sesyjnym?

To jest naprawdę dość skomplikowana robota, ponieważ często trzeba się pogodzić z tym, że należy zagrać tak, jak wymaga tego dana produkcja. Ostatnio spotkałem się z bardzo ciekawym problemem natury brzmieniowo- -muzycznej, z którym było mi dość trudno sobie poradzić. Zacznę od tego, że od 1993 roku jestem sidemanem. W zeszłym roku, grając u Kasi Kowalskiej, okazało się, że na koncertach muszę zagrać w sposób bardzo rockowy, a do tego kostką. Już wcześniej grałem kostką, na przykład na płycie "Antidotium", czasem używałem jej również na płytach Janka. Ustalmy więc, że kostka nie jest czymś, czym się brzydzę - absolutnie nie! Po latach jednak powróciło pewne dziwne brzmienie basu znane z lat 80., w którym jest mocny atak kostką na basie typu Precision. Granie kostką na tym instrumencie z takim nosowym, nieco przybrudzonym, brzmieniem jest w pewnym sensie zaprzeczeniem tego wszystkiego, do czego dążę od tylu lat, czyli klarowności, precyzji itd. Te rzeczy są nieosiągalne, jeżeli chodzi o tę stylistykę brzmieniową. Gdy więc zasugerowano mi grę kostką, pomyślałem sobie: jak to, mając prawie 40 lat mam się uczyć grać na basie w taki sposób? ("Jakie prawie?" - wtrąca się menedżer Wojtka, Tomek Lipiński). Wtedy miałem "prawie" (śmiech). Zatem stanąłem nagle przed niemałym dylematem i wyszło na to, że mam zagrać w taki sposób, jakbym miał się cofnąć w swoim rozwoju na gitarze basowej. Poczułem autentyczny wewnętrzny bunt. Z drugiej jednak strony musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, na czym polega praca muzyka sesyjnego. Znam wielu muzyków, którzy nie zagraliby w taki sposób. Zresztą podczas pracy w studiu spotykałem się z podobnymi sytuacjami, kiedy dochodziło do konfliktów. Na przykład producent mówi do gitarzysty: "Słuchaj, zagraj mi to takim brudnym brzmieniem i wiesz co, zostawmy ten dźwięk, który tu trochę nie stroił", a ten drugi na to: "Jak to...?". Rozumiem takich muzyków, z tym że co innego, kiedy nagrywam swoją solową płytę, a co innego, kiedy pracuję u kogoś. W końcu doszedłem do wniosku, że skoro takie płyty się na świecie sprzedają, to znaczy, że są potrzebni tacy sidemani, którzy potrafią zagrać właśnie w taki, a nie inny sposób. Jeżeli chcę być zawodowym muzykiem sesyjnym, to muszę się pogodzić z tym, że gitara basowa funkcjonuje również w stylistykach, które nie do końca mi odpowiadają.

S.S.: Czy teraz są ciężkie czasy dla muzyków sesyjnych?

Tak, to bardzo ciężkie czasy, ponieważ przy obecnym poziomie rozwoju techniki praktycznie każdy może nagrać przyzwoicie brzmiący materiał bez wychodzenia z domu. Skoro tak się dzieje, to naturalne jest, że młodzi ludzie wolą zapraszać do nagrań swoich kolegów, niż płacić zawodowemu instrumentaliście - co zresztą doskonale rozumiem. Kiedyś było tak, że aby nagrać dobrze brzmiący materiał, należało wynająć studio, płacąc powiedzmy 200 zł za godzinę, co oznaczało, że po prostu nie opłacało się brać do nagrań amatora, który spędziłby w studiu więcej czasu niż zawodowy muzyk sesyjny.

S.S.: Czy sam korzystasz z dobrodziejstw współczesnej techniki?

Tak, czasem korzystam z możliwości, jakie oferuje współczesna technika. Na przykład gdy nagram na komputerze fajną frazę, w której wszystko się zgadza oprócz małego fragmentu pod koniec, to nie zaprzepaszczę tej udanej, pełnej emocji zagrywki tylko dlatego, że coś mi nie pasuje pod koniec. Pojawia się pytanie, czy próbować ponownie zagrać całość, czy może skorzystać z możliwości, jaką daje cyfra, i po prostu dograć to, co poszło nie tak. Uważam, że trzeba nauczyć się odpowiednio i w sposób wyważony korzystać z dobrodziejstw cyfry. Zresztą czasem, gdy potrzebuję na szybko stworzyć jakąś partię perkusyjną, to korzystam z Rolanda R8, a na co dzień działam na systemie Pro Tools. Z jednej strony ta technika jest dobra, ponieważ za jej sprawą wszystko można poprawić i młody człowiek nie musi za wszelką cenę zagrać całego kawałka od początku do końca - tak jak ja kiedyś, gdy rejestrowałem swoje partie na taśmie. Z drugiej jednak strony w wielu produkcjach słychać, że ludzie nagrywają tylko jedną zwrotkę i jeden refren, a później to tylko kopiują.

S.S.: Co mógłbyś poradzić basistom w kwestii ustawiania brzmienia podczas ćwiczeń?

Zawsze powtarzam, żeby ćwiczyć na instrumencie, nie przesadzając z niskimi częstotliwościami, co jest częstym błędem. To, że dana barwa będzie dla nas przydatna na przykład w kapeli, nie oznacza, że będzie dobra podczas ćwiczeń, kiedy powinniśmy dokładnie słyszeć naszą artykulację. Powinniśmy mieć dość surowy, nie do końca śliczny odsłuch, ale taki, który pozwala usłyszeć wszystkie błędy. Przy ustawianiu barwy, należy pamiętać o tym, że ustawiamy ją do całości, a więc do pozostałych elementów składu. Nie chodzi o to, aby bas pięknie brzmiał sam, lecz aby dobrze skleił się z pozostałymi elementami składu.

S.S.: Na jakim grasz sprzęcie?

Od wielu lat jestem endorserem firmy Ashdown. Mam u nich sygnowaną głowę PI 500, której parametry są dokładnie skalkulowane pod moje potrzeby. Uważam, że wzmacniacze marki Ashdown brzmią bardzo prawdziwie, a to jest dla mnie niezwykle ważne. Jeżeli chodzi o gitary basowe, to od wielu lat bardzo dobrze współpracuje mi się z firmą Mayones, która zrobiła dla mam dwie basówki: Pi Custom oraz Forum Pi. Gram też na kompresorze opracowanym wspólnie z firmą Box Electronics, który spełnia wszystkie moje wymagania, jeśli chodzi o urządzenia tego typu. Muszę też dodać, że bardzo ciekawie prezentuje się kaczka marki G LAB, na której miałem okazję grać - to najlepsze urządzenie tego typu, z jakim miałem do czynienia. Jak widać, jestem szczęściarzem, ponieważ mam swoją basówkę, swój wzmacniacz i swój efekt (śmiech). Co do strun to gram na kompletach marki Rotosound, ponieważ oferują doskonałe brzmienie, a poza tym mogę wśród nich odnaleźć każdą interesującą mnie grubość czy nawet każdy rodzaj stopu metali. Do basów czterostrunowych zakładam komplet od .035" do .095", natomiast grając na gitarach typu Jazz Bass, to struna G jest grubości .040" lub .045". Jeśli chodzi o kable, to podczas koncertów gram na kablach Die Hard.

S.S.: Skoro już rozmawiamy o sprzęcie, to nie mogę pominąć pytania o twój krążownik szos...

Z przyjemnością o nim opowiem (śmiech). To Chevrolet Caprice Classic z 1988 roku z silnikiem o pojemności 5l. Gdy zobaczyłem go na zdjęciu, to praktycznie bez wahania zdecydowałem się na zakup, chociaż jego cena była dwukrotnie wyższa, niż sobie założyłem (śmiech). Kiedyś, wyjeżdżając do Stanów, chodziłem po sklepach muzycznych, a teraz dwa dni spędziłem w sklepach z częściami do samochodów, szukając takich rzeczy, jak na przykład komplet uszczelek do silnika... Skoro mowa o silniku, to w tej chwili jest w tym aucie pięciolitrowa jednostka o mocy 190KM, ale właśnie wymieniam ją na silnik z Chevroleta Camaro o pojemności 5,7l i mocy 450KM. Jak się okazało, nawet w Stanach nie jest łatwo kupić do niego części. To jest auto wymagające wyjątkowej troski.

S.S.: Zwłaszcza jeśli chodzi o bak?

Tak, zdecydowanie! (śmiech). To samochód, który potrafi spalić nawet 30l na 100km, ale za to daje strasznie dużo frajdy. Poza tym mogę powiedzieć, że wreszcie znalazłem hobby, na które mam czas, ponieważ mogę przemieszczać się tym autem z koncertu na koncert. (Wywiad opublikowany oryginalnie w magazynie Gitarzysta nr 3/2010)