Z okazji premiery piętnastego albumu Accept, "The Rise of Chaos", rozmawiamy z gitarzystą zespołu, Wolfem Hoffmannem.
Co tym razem było głównym celem przy powstawaniu "The Rise of Chaos"?
Mimo ostatnich roszad w składzie Accept, niewiele się zmieniło, a "The Rise of Chaos" nie jest w żadnym sensie nowym rozdziałem. To już czwarty album Accept w tym samym stylu. Zależało nam, by brzmieć spójnie, podobnie, kontynuując to samo brzmienie. Nowe utwory powstały przy użyciu tych samych składników. Na tym etapie naszej kariery nie nagramy już niczego rewolucyjnego. Współpracujemy od paru lat z tym samym producentem, Andy (Andy Sneap, przyp. red.) nie tylko potrafi słuchać, ale też słyszeć.
Postrzegasz go jako kolejnego członka zespołu?
Zdecydowanie. To gość, który jest jednym z nas nie tylko w studio. Jest bardziej naszym kumplem, niż współpracownikiem, nasze relacje są dalekie od służbowych (śmiech).
Ile potrzeba podejść do danego utworu, zanim wybierzecie ostateczną wersję?
Kiedy nagrywam swoje partie, wolę być sam, nie chcę być rozproszony przez resztę członków zespołu. Potrzebuję czasem kilkunastu podejść do niektórych solówek. To raczej normalne, ponieważ mam świadomość, że zawsze może być lepiej i ten proces może trwać w nieskończoność. Jeżeli wiem, co powinienem robić i znam swoje partie, praca przebiega łatwiej.
Więc który z nowych utworów był największym wyzwaniem?
"The Rise of Chaos" był dość trudny. Pomysł na riff wpadł szybko, za to był problem z refrenem, nad którym długo pracowaliśmy. Zresztą każdy z utworów mniej lub bardziej sprawiał problem przy komponowaniu.
Wokal w "What’s Done is Done" przypomina mi Briana Johnsona.
AC/DC zawsze był dla nas ważny. Poza tym Deep Purple i Judas Priest. To nasze główne inspiracje. Masz rację, sporo osób zdążyło nam powiedzieć, że "What’s Done is Done" jest w stylu AC/DC. "Analog Man in a Digital World" również. Dobrze jest się zainspirować, lecz nie kopiować (śmiech).
Jesteś analogowym człowiekiem w cyfrowym świecie?
Ja raczej nie. Mark (Mark Tornillo, wokalista Accept, przyp. red.) napisał "Analog Man in a Digital World" i to jemu jest bliższy (śmiech). Od lat kieruje się tym podejściem. Sam twierdzi, że jako człowiek analogowej ery wpadł w pułapkę cyfrowego świata. Napisał utwór o samym sobie, ale też o wielu innych ludziach.
Wolisz nagrywać na sprzęcie analogowym, czy cyfrowym?
Aktualnie bliższa jest mi cyfra. Używam procesorów Kempera. Odkryłem tę firmę podczas prac nad albumem "Stalingrad" i od tamtego czasu zarówno w studio, jak i na żywo korzystam z Kempera. W końcu, po latach mój zestaw jest taki sam, niezależnie od miejsca, w którym gram. Przez lata korzystałem z Marshalli, których brzmienie odtworzyłem w Kemperze. To bardzo proste i mobilne rozwiązanie, zwłaszcza w trasie.
Jakich rad udzieliłbyś początkującym gitarzystom?
Nie tylko gitarzystom, ale ogólnie muzykom. Najważniejsze jest, by grać z ludźmi, niekoniecznie z metronomem w domowym zaciszu. Dobry warsztat, szybkość, wiedza, czy muzykalność bez gry z żywymi instrumentami niewiele dadzą. Gdy wejdziesz do sali prób, nie jest już tak łatwo i ważne jest, by czuć się dobrze przy ludziach, z którymi grasz, być jednym z nich, bez podziałów, kto jest gorszy, a kto lepszy, to więcej daje od siebie, a kto mniej. W zespole wszyscy powinni być równi. Do Accept dołączyłem jako młody chłopak. Graliśmy próby, pracowaliśmy nad pierwszymi utworami i mimo długiego stażu, nadal się rozwijamy.
Co jest wam bliższe? Rewolucja, czy ewolucja?
Gdybym miał wybierać jedno, byłaby to ewolucja. Accept nie jest rewolucyjny, jednak wiele osób twierdzi, że jesteśmy prekursorami speed metalu za sprawą utworu "Fast as a Shark". Trudno u mnie, czy reszty zespołu o rewolucję po tylu latach grania. Ewolucja jest naturalna i sądzę, że bardziej wartościowa, niż rewolucja. Wolę rozwój, niż jednorazowe wybryki (śmiech).
Rozmawiał: Wojciech Margula
Zdjęcia: Nat Edeme/Nuclear Blast