Z gitarzystą Deep Purple rozmawiamy o ostatniej trasie koncertowej zespołu, nowej płycie, jego doświadczeniach w licznych projektach i sygnaturach Music Mana.
Deep Purple to zespół, który nie musi już nikomu nic udowadniać. Mimo to, co kilka lat dajecie swoim fanom nową płytę, na której zawsze słychać zapał i energię do grania. Skąd w zespole nadal tyle werwy?
Po takim czasie chyba nie wiemy jak przestać (śmiech). Jest to już pewien nawyk, z którego nie możesz zrezygnować. Nie wiem jak reszta chłopaków, ale ja osobiście nie potrafię przestać pisać piosenek. Między innymi dlatego angażuję się w milion różnych projektów. Zawsze mam jakiś pomysł czy koncepcję, którą chcę zrealizować i szukam dla tego jakiegoś ujścia. Wydaje mi się, że Deep Purple ma podobnie. Z całą pewnością Don i Roger będą tworzyli muzykę do grobowej deski, bo nie wyobrażam ich sobie na emeryturze (śmiech). Tak długo jak będzie istniał zespół, tak długo będziemy wydawać nowe płyty - nie ma innej opcji.
Infinite to szósty album jaki nagrałeś z Purple’ami. Jak twoim zdaniem wypada on na tle pięciu poprzednich?
Nigdy nie potrafię takich rzeczy obiektywnie ocenić. Jestem zbyt blisko tego wszystkiego, żeby beznamiętnie wskazać palcem. Jedyne co mogę stwierdzić to fakt, iż jest to wierne odzwierciedlenie tego czym Deep Purple jest dzisiaj. Zespół zawsze był głęboko zakorzeniony w bluesie i rocku - to się nie zmieniło. Niemniej jednak na każdym albumie staramy się ludzi czymś zaskoczyć i nie inaczej jest w tym wypadku.
Wasza tegoroczna trasa będzie ostatnią w historii zespołu, co z oczywistych powodów zasmuciło wielu fanów. Czy starość w końcu dopadła Deep Purple?
Jeśli tak to z pewnością nie wszystkich (śmiech). Moim zdaniem moglibyśmy zejść ze sceny trochę później, gdybyśmy zaczęli się oszczędzać. Wystarczyłoby skrócić sety i grać mniej koncertów, ale część zespołu widzi tylko dwa rozwiązania - gramy na 100 procent lub w ogóle. Z drugiej strony mimo wszystko fajnie będzie zamknąć ten rozdział i móc nadal grać, ciesząc się życiem. Słabo by było występować na siłę do pierwszego zgonu na scenie (śmiech). Deep Purple jest jednak w uprzywilejowanej sytuacji, bo jak sam zauważyłeś, już nic nie musi nikomu udowadniać.
Czyli koncerty skończą się pewnie w przyszłym roku i co dalej? Będziecie nagrywać już tylko albumy studyjne?
Taki jest plan. Żaden z nas nie wyobraża sobie chyba życia bez tego zespołu. Cała idea jaka przyświeca zarzuceniu koncertowania oparta jest w gruncie rzeczy na oderwaniu się od tej kosztownej machiny. Poza tym wydaje mi się, że co jakiś czas zagramy koncert czy dwa. Trzeba pamiętać, że nawet nagranie arcydzieła w studio nie może równać się z emocjami jakie się odczuwa na scenie, grając dla tysięcy fanów.
Jak już sam wspomniałeś, dla ciebie Deep Purple to tylko jeden z kilku mniej lub bardziej aktywnych projektów muzycznych. Który z nich jest lub był ci najbliższy?
Dobre pytanie. Bardzo dobrze wspominam mój czas we Flying Colours i Steve Morse Band, choć chyba jednym z najfajniejszych projektów w jakich grałem był Living Loud. Ten zespół niestety nie przetrwał z uwagi na fakt, iż chłopaki mieszkają w Australii i cała logistyka związana z naszą aktywnością była prawdziwym koszmarem. Niemniej jednak było to naprawdę fajne doświadczenie i genialnie mi się z nimi pracowało. W sumie jakby się nad tym zastanowić to nie było w mojej karierze nawet jednego projektu, który by mi w jakiś sposób źle się zapisał w pamięci. Nie na wszystkie miałem czas i nie wszystkie przetrwały, ale były i są to nadal bardzo bogate doświadczenia. Oczywiście kiedy mówię "bogate" mam na myśli emocjonalnie i artystycznie, bo nigdy żaden z tych projektów nie przyniósł nam prawdziwych pieniędzy (śmiech). Poniekąd jednak właśnie to jest też w nich takie fajne. Nigdy nie było napięcia i stresu związanego z nagrywaniem płyt, a rezultat zawsze nas zadowalał.
No właśnie, bo niektóre z tych projektów nadal żyją i mają podobno zaistnieć na nowo. Czy możesz już oficjalnie potwierdzić powrót Dixie Dregs?
Myślę, że poniekąd tak. Zebraliśmy się jakiś czas temu i już nawet trochę pograliśmy razem. To co mnie cieszy najbardziej, to, że udało nam się zebrać cały oryginalny skład. Fajnie jest móc znowu odświeżyć stare kawałki i kto wie gdzie nas to poprowadzi. Być może będzie z tego jakaś płyta, ale chyba trochę za wcześnie, aby bawić się w proroka.
Skoro jesteśmy przy Dixie Dregs, to zostałeś kiedyś postawiony wraz z całym zespołem w sytuacji gdzie wytwórnia nakazała wam zmienić nazwę grupy i dodać teksty do waszych piosenek. To dość spora ingerencja w kreatywny proces zespołu. Co jednak ciekawe, album, który był owocem tych zmian, czyli Industry Standard, odniósł całkiem spory sukces. Jak wspominasz tamto doświadczenie?
Rzeczywiście miała miejsce taka sytuacja. Nasz wydawca był świadom, że w takim formacie w jakim graliśmy, nic na nas nie zarobi i ledwo wychodził na zero. Między innymi dlatego zaproponowali nam układ nie do odrzucenia. Mieliśmy dostosować się do ich wymagań i nagrać płytę tak, jak sobie tego zażyczą. Jeśli byłby z tego sukces, to wszyscy wygrywamy, a jeśli nie będzie rezultatu, to zrywają z nami kontrakt. Jak zatem widzisz, mieliśmy silną motywację do zmian (śmiech). Szczęśliwie z pomocą przyszli nam nasi przyjaciele, którzy napisali i zaśpiewali piosenki na tym krążku, dzięki czemu całe doświadczenie nie było tak nieprzyjemne, jak nam się na początku wydawało. Ostatecznie album przyjął się całkiem dobrze, a każdy z nas wyszedł z tego bogatszy o doświadczenie, które zaowocowało kolejnymi projektami.
Na jakim etapie kariery dokonałeś największego skoku jakościowego w swojej grze?
Takich chwil w moim życiu było całkiem dużo. Nauka gry na gitarze jest trochę jak budowanie nieskończenie wysokiej wieży. Wszystko zaczyna się od pierwszego kamienia i z biegiem czasu pniesz się w górę. Jeśli jesteś wytrwały, nie gubisz zapału i poświęcasz temu kilka godzin dziennie to po dziesięciu latach masz już całkiem konkretną budowlę. Tak ja zawsze patrzyłem na naukę gry na gitarze. To nigdy nie było tak, że dokonałem jakiegoś przełomu pewnego dnia i nauczyłem się czegoś co mi do tej pory nie wychodziło. Wszystko zawsze opiera się na systematycznym rozwijaniu zdolności, ćwiczeniach i opanowaniu pewnych elementów w takim stopniu żeby móc swobodnie wykorzystać tę naukę w studio i na scenie. Oczywiście jest po drodze sporo eksperymentowania i zawsze powinno się próbować nowych rzeczy, ale na pewnym etapie jesteś już w stanie technicznie zagrać prawie wszystko. Potem to już tylko kwestia czasu i wytrwałości w opanowaniu danego elementu do chwili kiedy coś wchodzi ci w krew i zamiast zastanawiać się jak to zagrać, po prostu grasz. Wielkim plusem grania na instrumencie, który się kocha, jest fakt, iż nie trzeba się z niczym spieszyć. Zawsze wychodzę z założenia, że jeśli mam coś grać to przede wszystkim musi mi się to podobać. Wytwórnia zawsze będzie niezadowolona, niektórzy fani również, radio to odrzuci, więc czemu mam się przejmować? Mogę zamiast tego czerpać przyjemność z tego co robię i cieszyć się tym każdego dnia. Podobnie do tego tematu podchodzą również chłopaki z Deep Purple. Grają co chcą, nikt im nie mówi co mają robić i czerpią ze swojej pracy mnóstwo przyjemności. Są na takim etapie swojej kariery, że liczy się tylko i wyłącznie ich opinia i to mi bardzo pasuje.
Czy twoim zdaniem łatwiej jest się dzisiaj nauczyć gry na gitarze, niż jeszcze chociażby 20 lat temu?
To zależy jak na to spojrzeć. Zdecydowanie łatwiej jest dzisiaj zdobyć materiały, które pomogą nam nauczyć się podstaw. Ponieważ prawie każdy ma dostęp do internetu to dużo prościej jest podpatrzyć jak grać pewne rzeczy i czego unikać. Dzieciaki mogą się dzisiaj nauczyć każdego kawałka jaki kiedykolwiek powstał, bo gdzieś tam w sieci znajduje się transkrypcja czy filmik instruktażowy, jak poradzić sobie z danym utworem. Kiedy ja dorastałem, takie rzeczy po prostu nie istniały. Bardzo często sami musieliśmy wykombinować jak coś zagrać i korzystać z wyobraźni. Dzięki temu niektórzy z nas są dzisiaj może bardziej kreatywni, ale to nie zawsze jest najważniejsze.
Jak to się stało, że pod koniec lat 80. zamieniłeś gitarę na kokpit pilota komercyjnych linii lotniczych?
Cóż w tamtym okresie moje granie na gitarze nie przynosiło mi wymiernych korzyści. Nigdy nie miałem zamiaru grać za wszelką cenę i potrzebowałem jakiejś alternatywy. Pamiętam, że po wyjątkowo ciężkiej trasie koncertowej miałem chwilę refleksji i zapragnąłem zmiany. Ponieważ spędziłem w powietrzu już odpowiednio dużo godzin i miałem spore doświadczenie, poczułem, że może właśnie to jest moim powołaniem. Nagle uświadomiłem sobie, że mogę mieć normalną pracę, czas wolny, stabilizację i będę żył jak pączek w maśle. Jak to jednak często w życiu bywa, pierwszy zachwyt minął i po sześciu miesiącach zacząłem się nudzić (śmiech). Cała droga, która prowadziła przez liczne szkolenia była niezwykle interesująca, ale sama praca nie dawała mi tego, czego się spodziewałem. Ponieważ byłem nadal zainteresowany graniem, linie lotnicze dla których pracowałem wymusiły na mnie podjęcie męskiej decyzji. To jak do tego doszło jest dość skomplikowane, ale w dużym skrócie zmienili termin lotu, co danego dnia bezpośrednio kolidowało z zaplanowanym wcześniej koncertem, na którym miałem grać. Musiałem wtedy wybrać i jak się zapewne domyślasz, nie poleciałem tego, ani żadnego innego kolejnego dnia. Ponieważ jednak nie byłem na tym etapie do końca zadowolony z tej pracy, to można powiedzieć, że wyświadczyli mi dużą przysługę, wymuszając na mnie wtedy decyzję.
Powiedziałbym, że nie najgorzej wyszedłeś na tej decyzji (śmiech).
Zdecydowanie (śmiech).
Od prawie 30 lat współpracujesz z Music Manem. Owocami tego związku są obecnie dwie sygnatury. Co możesz mi powiedzieć o modelach No. 1 i Y2D?
No. 1 jak sama nazwa wskazuje była pierwszą gitarą jaką zbudowaliśmy w Music Manie. Była to próba stworzenia sklepowej wersji mojego potwora Frankensteina, jak zwykłem nazywać moją pierwszą gitarę. Był to zlepek różnych komponentów, które razem udawało mi się jakoś ujarzmić. Wyzwaniem było potem wyprodukować instrument, który nie tylko może grać jak "Frank", ale również wyglądać jak seryjnie produkowana gitara. Zależało mi też na zachowaniu proporcji i brzmienia oryginału. Ostatecznie udało nam się mnóstwo rzeczy poprawić i stworzyć instrument, który do dzisiaj spełnia wszystkie moje wymagania. Jednym z chyba najśmieszniejszych pomysłów, na którego realizacji bardzo mi zależało, było skrócenie gitary na tyle, żebym mógł ją zmieścić do schowka na bagaż podręczny na pokładzie samolotu (śmiech). Może się to wydawać głupią zachcianką, ale kiedy jesteś w trasie i większość czasu spędzasz w podróży, to nagle się okazuje, że jest to jedna z najlepszych cech tego instrumentu (śmiech). Co do samego grania to nie jest to najlepszy instrument dla początkujących. Ponieważ chciałem, aby gitara ta była jak najbardziej zbliżona do "Franka", to skroiłem ją przede wszystkim pod siebie. Oznacza to, że został w niej zastosowany dość skomplikowany przełącznik przetworników, który wiele osób przerasta na początku. Oczywiście wystarczy kilka minut, żeby się z tym zapoznać i można spokojnie grać, ale muszę przyznać, że poza mną niewiele osób wykorzystuje pełny potencjał tego instrumentu. To bardzo wszechstronna gitara i trzeba się jej trochę nauczyć. Miedzy innymi dlatego chciałem, żeby model Y2D był łatwiejszy w obsłudze. Pamiętam, że kiedy zacząłem grać z Purple’ami, zauważyłem, że nie potrzebuję tak rozbudowanej gitary jak No. 1. Poszukaliśmy odpowiednich przełączników, zeszliśmy do trzech przetworników i uzyskaliśmy dużo bardziej rockowe brzmienie, które było idealne dla Deep Purple. Do tego wykonaliśmy korpus z cięższego drewna, który wyglądał tak dobrze, że daliśmy przezroczystą płytkę maskującą, żeby go nie zakrywać. Co ciekawe w tym roku z okazji 30. rocznicy naszej współpracy pracujemy nad trzecią gitarą, która dostanie zupełnie nowe przetworniki z aktywnym układem. Nie wiem gdzie nas to jeszcze zaprowadzi, bo nigdy nie byłem fanem takiego rozwiązania, ale wydaje mi się, że kiedy już to rozgryziemy, to będzie kawał naprawdę dobrego wiosła.
Wiem, że istnieje też Y2D z wajchą na mostku. Często korzystasz z tej wersji?
To prawda, zupełnie o niej zapomniałem (śmiech). Tak, jest to w zasadzie ten sam instrument, ale rzeczywiście na mostku jest wajcha. Wykorzystuję go jednak wyłącznie na koncertach Deep Purple przy dosłownie kilku starszych kawałkach. To generalnie świetny instrument, ale trochę nie pasuje do mojego stylu gry i rzeczy które komponuję, więc kiedy nie muszę to raczej nie wyjmuję go z futerału (śmiech).
Lada moment z Deep Purple będziecie grać koncert w Polsce (wywiad przeprowadzany był w maju - przyp. red). Lubisz występować w naszym kraju?
Żartujesz? Oczywiście, że tak! Jest wiele rzeczy, które mnie męczą kiedy jesteśmy w trasie. Największą bolączką chyba każdego zespołu jest konieczność podróżowania. Musisz tłoczyć się na lotniskach, zawsze masz ze sobą tonę rzeczy do zabrania, śpisz w hotelach i generalnie dużo życia spędzasz na czekaniu (śmiech). Wszystko to jednak przestaje mieć znaczenie, kiedy stajesz na scenie i zaczynasz grać. Ludzie mają w sobie takie pokłady energii, że czasami trudno w to aż uwierzyć. Właśnie w Polsce mamy zawsze jedne z najlepszych koncertów na trasie. Polscy fani są naprawdę niesamowici pod tym względem. Bardzo też lubię waszą mentalność. Jesteście twardym, pomysłowym i praktycznym narodem, co mocno rezonuje z cechami mojego charakteru. Myślę, że dużo szybciej odnalazłbym się w Polsce niż w jakimkolwiek innym kraju w Europie. Dlatego możesz mi wierzyć, że nie mogę się już doczekać wizyty w waszym kraju.
Rozmawiał: Marcin Kubicki
Zdjęcie koncertowe: Robert Wilk