O najnowszej płycie "Zmartwychwstaniemy" rozmawiamy z liderem zespołu Arekiem Jakubikiem.
Jak to w ogóle się stało, że powstał Dr Misio? Mieliście jakieś plany fonograficzne od samego początku czy to przyszło dopiero później?
Przede wszystkim planowaliśmy się dobrze bawić i chyba mieliśmy kryzys wieku średniego (śmiech). Sprawie przysłużył się również fakt, że miałem w tamtym czasie dużo wolnego czasu. Wszystko tak naprawdę zaczęło się w Studiu Papryka i Synowie. Tam odbywały się najlepsze rockowe imprezy w mieście, które zawsze nad ranem kończyły się muzycznymi jamami. Wtedy brałem mikrofon do ręki i po norwesku wydzierałem się przy akompaniamencie Pawła Derentowicza, dzisiejszego gitarzysty Dr Misio, i kilku innych przyjaciół. Ponieważ sprawiało nam to bardzo dużo frajdy, zapytałem Pawła, że może założylibyśmy zespół. Zaczęliśmy skromnie w garażu u naszego pierwszego perkusisty Fryca Młynarskiego w Konstancinie. No i to było totalne wariactwo (śmiech). Kiedy byłem młody nigdy nie myślałem o żadnym aktorstwie. Natomiast jako dziecko Jarocina drugiej połowy lat 80. zawsze marzyłem o tym, żeby robić w rock’n’rollu. I nagle po 20 latach to się samo zaczęło dziać i na tych próbach, co było zresztą dla mnie od początku najważniejsze, poczułem totalną i niczym nie skrępowaną wolność. Uprawiając zawód aktora czy reżysera zawsze masz nad głową kogoś, kto ustawia cię na dany tor. Jesteś wtedy trybikiem w wielkiej maszynie, a w muzyce po prostu robimy to, co czujemy. Nikt nam nie mówi jak to ma wyglądać i jak mamy grać. Kiedy przyszliśmy do Universalu, naszej obecnej wytwórni na pierwsze spotkanie, wyłożyliśmy karty na stół. Mieliśmy nagraną płytę, swój pomysł jak to ma wyglądać i zero miejsca na kompromisy. Na takich zasadach rozpoczęliśmy naszą współpracę i tak jest do dziś. Nie ma żadnych nacisków ze strony wytwórni i to jest bezcenne.
Jak wspominasz wasze pierwsze koncerty?
Kiedy zagraliśmy nasz pierwszy koncert, mieliśmy zrobionych może siedem czy osiem kawałów. To oczywiście był koncert głównie dla znajomych w CDK-u na Burakowskiej, ale do dzisiaj mam to nagranie video. Zagraliśmy wszystkie numery, koncert trwał może pół godziny, a ludzie chcieli więcej. Nie myśląc długo, zagraliśmy jeszcze raz cały set od początku (śmiech). Wtedy właśnie po raz pierwszy poczułem ten rodzaj adrenaliny i endorfin jakich nigdy nie miałem będąc aktorem czy reżyserem.
Ale mimo wszystko dzisiaj jesteś cenionym aktorem i zajmujesz się reżyserią. Gdzie w tym wszystkim jest zatem muzyka? Czy potrafiłbyś z czegoś zrezygnować?
Muzyka stała się dla mnie tak samo ważna jak to co robię przed lub za kamerą. To jedna z trzech planet moich aktywności twórczych, z której bym za żadną cenę nie zrezygnował. To są trochę mimo wszystko niezależne byty, w których się spełniam, spalam i szczęśliwie udaje mi się od jakiegoś czasu idealnie w tym stanie egzystować, nie zaniedbując żadnej z nich. To jak dzisiaj funkcjonuje Dr Misio jest dla mnie sytuacją absolutnie optymalną, bo nie chciałbym stanąć przed takim dylematem jaki mieli pewnie kiedyś Marysia Peszek czy Piotrek Rogucki. Oni mają bardzo popularne zespoły i musieli podjąć w którymś momencie decyzję, że robią tylko i wyłącznie to.
Przyznasz jednak, że trzymanie tylu srok za ogon zajmuje bardzo dużo czasu i wymaga od ciebie sporo energii. Jak w tym wszystkim znajdujesz jeszcze czas na obowiązki rodzinne?
Nie jest to może nic odkrywczego co powiem, ale dla mnie fundamentem jest właśnie rodzina. To z nimi spędzam każdą wolną chwilę i ten czas daje mi siłę do tego wszystkiego, co robię na tych swoich planetach. Chyba ceną, którą trzeba było zapłacić, są moje kontakty towarzyskie, które niestety ograniczyłem do zera. Już nie pamiętam, kiedy z tej mojej wsi pod Warszawą wyrwałem się do miasta na piwo z kumplami. Nie mam na to czasu. Wolę pójść z synkami do kina albo zabrać żonę na jakąś kolację albo po prostu posiedzieć w domu przy jakimś serialu.
Dla kogo dzisiaj gra Dr Misio? Czy widzisz więcej młodych twarzy na koncertach? A może wręcz przeciwnie?
Szczerze powiedziawszy nigdy się nad tym nie zastanawiam. Mój przyjaciel, Olaf Deriglasoff dawno temu powiedział takie zdanie, które zawsze mi towarzyszy, że muzykę robi się dla siebie i dla swoich kumpli. A potem po prostu otwierasz szeroko ramiona i zapraszasz ludzi do swojej bandy. I jeśli ktoś się załapie na twoją wrażliwość, estetykę i poczucie humoru, to zostaje twoim kumplem i przychodzi na koncerty. W tej chwili mam umowę z menadżerem, żeby nie organizował nam więcej niż sześć koncertów w miesiącu. Muszę tęsknić za tymi koncertami, czekać z niecierpliwością na te spotkania z kumplami. Nie chcę znaleźć się w sytuacji, kiedy stoję na scenie i śpiewam piosenkę, a w głowię odliczam minuty do końca setu. To byłby początek końca Dr Misio. Ludzie, którzy przychodzą na nasze koncerty to wierni fani. Znają płyty, śpiewają z nami piosenki i tak jak my zatracają się w tej muzyce. Ten rodzaj ekstazy, transu w jaki wpadamy w czasie koncertu, wierz mi, uzależnia jak narkotyk. Pewnie dlatego już po dwóch tygodniach bez grania odzywa się we mnie zew natury i wilk woła: "Auuu!" (przyp. red. w tym miejscu Arek wydobył z siebie fantastyczne wycie, którego nie jeden wilk by pozazdrościł).
Przed chwilą trafiła do sprzedaży wasza trzecie płyta "Zmartwychwstaniemy". O czym jest ten krążek?
Pewnie o tym samym co poprzednie. Dalej smutni faceci śpiewają piosenki o miłości i śmierci (śmiech). Czasem gęsto podlane jakimś spirytusem i melancholią. Po dwóch pierwszych płytach, a szczególnie po krążku Pogo, który był dużo bardziej mroczny i depresyjny niż nasz debiut, wiedziałem, że trzeci album musi pójść w zupełnie inną stronę. Chciałem zaskoczyć naszych fanów i samego siebie. Najpierw jako fan Rage Against The Machine myślałem, żeby się zamknąć w jakimś schronie przeciwatomowym i pójść jeszcze dalej niż na Pogo. Płyta miała być jeszcze bardziej brudna i surowa. Plan był taki, żeby razem z publicznością zagrać w tym schronie 2-dniowy koncert i nagrać to na setkę ze wszystkimi niedoskonałościami, moimi fałszami i pomyłkami, ale za to z tym totalnym wulkanem energii, który razem fanami generujemy na żywo. Nawet najlepsze studio nagraniowe jednak zawsze mniej lub bardziej nas wygładza, ugrzecznia. Później wszystko mi się odwróciło o 180 stopni. Dwie pierwsze płyty Dr Misio wyprodukował muzycznie Olaf Deriglasoff, mamy ze sobą artystycznie bardzo po drodze. Rok temu wydaliśmy płytę 40 przebojów naszego ekstrawaganckiego duetu Jakubik & Deriglasoff, która jest jakimś zupełnie abstrakcyjnym tworem. Razem z Olafem weszliśmy emocjonalnie właśnie do takiego przeciwatomowego schronu. 40 piosenek i każda trwa od dwudziestu paru sekund do niespełna minuty. Gdyby ktoś chciał posłuchać tej płyty to legalnie i za darmo można ją ściągnąć z naszej strony: jakubik-deriglasoff.pl. Po "przebojach" dotarło do mnie, że muszę chwilę odpocząć od producenta Olafa i poszukać zupełnie nowego otwarcia. Pomyślałem sobie, że może jednak warto by było nie wydzierać się na tej płycie, że potrzebuję oddechu, powietrza, że może trzeba poszukać jakiejś melodii. Wtedy właśnie spotkałem się z Kubą Galińskim, który jest odpowiedzialny za nowe brzmienie tej płyty. To on mnie namówił, żeby tam było więcej elektroniki i abyśmy zrobili ukłon w stronę lat 80-tych. Jestem bardzo zadowolony z tego spotkania. Kuba to młody, piekielnie zdolny i niebywale już doświadczony muzyczny producent, który produkował między innymi płyty Ani Rusowicz, Ani Dąbrowskiej, Janusza Panasewicza czy Piotra Roguckiego. Współpraca układała się nam fantastycznie i jestem bardzo rad z tego jak ten album brzmi. To jest rewolucja, ale o taki szok mi chodziło. Chciałem zaskoczyć fanów i samego siebie. Nawet moja mama, której parę miesięcy temu puściłem kilka pierwszych demówek, zauważyła zmianę kierunku. Oczywiście jak możesz się domyślać, nie jest ona największą admiratorką twórczości Dr Misio (śmiech). Mimo to, kiedy w skupieniu słuchała któregoś już kawałka, zapytała: "Wiesz co synku, no ładne to, ładne, tylko powiedz mi co na to twoi dotychczasowi fani?" (śmiech).
A jak zatem jest tekstowo na tej płycie? Nadal Krzysztof Varga u steru?
Tutaj jesteśmy wierni i lojalni wobec naszych przyjaciół. Krzysztof napisał większość tekstów, jeden popełnił Marcin Świetlicki. Sporą niespodzianką jest też kawałek, przy którym udało mi się namówić ich do współautorstwa. Chodzi tu o utwór "Po nas", gdzie umiera alter ego Dr Misio, czyli niejaki Patryk. Dwóch wybitnych artystów, poeta i pisarz, spotkało się przy okazji jednego tekstu piosenki, co nie zdarza się za często. Ten napisany przez Marcina solo to z kolei "Ochroniarz", który jest jednym z trzech moich ulubionych numerów na tej płycie. Warstwa tekstowa na Zmartwychwstaniemy różni się trochę od poprzednich albumów, jest więcej ironii, sarkastycznego poczucia humoru czy pastiszu. Dalej śpiewamy "smutne piosenki o miłości i śmierci", ale generalnie jest pod spodem tego wszystkiego nasze ciągłe wadzenie się Bogiem i jakiś rodzaj krytyki konsumpcjonistycznego stylu życia. Pod tym względem bardzo ważnym kawałkiem jest "Mordor". Nie dajmy sobie wmówić, że praca jest najważniejszą rzeczą w życiu człowieka, że nas definiuje, że to "praca czyni wolnym". Wiemy jak po niemiecku brzmi ta fraza i nad którą bramą ją można znaleźć.
Teksty na płycie napisali Varga i Świetlicki. Mocno antyklerykalny teledysk do utworu "Pismo" zrobił wam Wojtek Smarzowski. Jaki jest twój osobisty stosunek do tej instytucji?
Teledysk to rzeczywiście w całości kreacja Smarzola. Nie zwykłem mu się wtrącać czy sugerować jak ma dana historia wyglądać. Ten reżyser potrzebuje mieć absolutną twórczą wolność. Nie uciekając jednak od odpowiedzi, ja oczywiście podpisuję się pod tym co jest w tym teledysku, bo to wszystko prawda. Nie chciałbym jednak, aby cały album był postrzegany przez antyklerykalny pryzmat. Nie jest wymierzony przeciwko religii czy kościołowi. Niemniej jednak osobiście uważam, że nasza hierarchia kościelna po śmierci Jana Pawła II skręciła gdzieś w bok i zgubiła to do czego została powołana. Paradoksalnie na płycie "Zmartwychwstaniemy" gdzieś między słowami kryje się mój strach przed tym "co dalej", jakiś rodzaj egzystencjalnego lęku przed śmiercią, szukanie absolutu. Jestem osobą niewierzącą, ale pamiętam à propos piosenki "Zmartwychwstaniemy", która otwiera płytę, inspirację Krzyśka Vargi do jej napisania. Opowiadał mi o tym, jak objeżdżał pogranicza Węgier, zbierając materiały do trzeciej i ostatniej części swojej trylogii "Langosza w jurcie" i tam znalazł jakiś cmentarz, na którym nad bramą było napisane "feltámadunk", co po polsku znaczy właśnie "zmartwychwstaniemy". I wtedy zrobiłem sobie w głowie wizualizację takiego starego, zarośniętego, opuszczonego przez człowieka i Boga cmentarza, gdzie razem leżą ludzie, niezależnie od religii jaką wyznawali za życia, ateiści czy agnostycy też. I wszyscy zadają sobie pytanie "co będzie dalej"? Zresztą dwa lata temu kupiłem taką kwaterkę na swoim, pobliskim cmentarzu w Konstancinie, aby przenieść prochy mojego ojca z rodzinnych Strzelec Opolskich. I dobudowałem tam sobie pięterko. (śmiech).
W filmach lubisz grać postaci, które niekoniecznie chcielibyśmy spotkać na swojej drodze w prawdziwym życiu. To są często ciemne lub bardzo szare obrazy ludzkiej psychiki. Co cię ciągnie do takich ról?
Wcale mnie nie ciągnie. Po prostu dostaje takie scenariusze! (śmiech) Nie znaczy to jednak, że nie próbuję tych postaci bronić. Nie ma złych ludzi i nie ma też świętych, całkowicie pozbawionych skazy. Każdy anioł ma mniej lub więcej brudu za paznokciami, a każdy morderca ma mniejszą lub większą aureolę z tyłu głowy. Zawsze powtarzam, że człowiek nie jest czarno-biały. Czasami jesteśmy po ciemnej stronie mocy Lorda Vadera, a czasem jesteśmy Skywalkerami, to się zawsze ze sobą przenika i przeplata. Człowiek funkcjonuje w szarościach pomiędzy złem i dobrem. I tego szukam w moich filmowych bohaterach. To jest dla mnie zawsze najciekawsze.
Rozmawiał: Michał Lis
Zdjęcia: Monika Ostrowska