Wielu wspaniałym muzykom drżą ręce na myśl o Timmonsie. Bohater shredowej rewolucji końca lat 80. jest jak wino: z wiekiem jego wirtuozeria staje się jeszcze wyraźniejsza. Mimo ogromnych umiejętności technicznych, w jego muzyce rzadko kiedy znajduje się miejsce na popisy. Solówki odpalają się dokładnie wtedy kiedy trzeba. Andy instynktownie wydobywa z gitary emocje w stylu Jeffa Becka, nadając swojej muzyce unikalnego charakteru. Jaki jest jego sekret? Złapaliśmy Mistrza, który przebywał akurat w swoim domu, w Teksasie. Trafiliśmy w idealny moment ponieważ Timmons był właśnie w trakcie codziennych, gitarowych ćwiczeń. "Wciąż dochodzę do siebie po kilku tygodniach w południowo- wschodniej Azji" - wyjaśnia Andy. "Kilka miesięcy temu wydaliśmy nową płytę (Theme From A Perfect World) dlatego intensywnie koncertujemy. Spędziliśmy 3 tygodnie w Stanach i po krótkiej przerwie wyruszyliśmy do Azji. Graliśmy w Korei, Chinach, Hong Kongu na Taiwanie i Tokio. W trasie zupełnie straciłem poczucie czasu. Teraz staram się wrócić do mojej codziennej rutyny treningowej."
Co dają ci ćwiczenia, jeśli porównać obecny etap twojej kariery i czasy gdy zaczynałeś?
Po skończeniu studiów, kiedy cały czas zdobywałem jeszcze wiedzę, koncertując przy tym 6 albo 7 razy w tygodniu, skupiałem się głównie na komponowaniu. Dużo grałem, a jednak zawsze kiedy instrument lądował w moich rękach z intencją ćwiczenia, prędzej czy później kończyło się na pisaniu piosenek lub po prostu graniu dla przyjemności. To oczywiście nic złego. Nie mówię, że zmarnowałem cały ten czas. Jednak kilka lat temu zwróciłem uwagę na to, że są rzeczy, których nie potrafię zrobić a z którymi nie miałem problemu w młodości. Wróciłem więc do ćwiczeń i spotkań w gronie przyjaciół podczas których gramy standardy i wracamy do podstaw. To trochę jak za czasów szkolnych. Jeśli akurat nie koncertowałem, zbieraliśmy się ze znajomymi i graliśmy wspólnie. W ten sposób ćwiczę i dążę do doskonałości, wychodząc poza swoją strefę komfortu. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie byłem zafascynowany gitarą tak jak teraz!
Jak wygląda twój typowy plan ćwiczeń?
Jeśli mam szczęście i akurat nie muszę wykonywać żadnych obowiązków od rana, ćwiczę godzinę lub dwie zaraz po przebudzeniu. Gdy wstanę przed innymi członkami mojej rodziny, ten czas często się wydłuża. Wracam do grania jazzu. To dobre zarówno dla mózgu jak i dla techniki. Uwielbiam Troya Grady, który niejednokrotnie analizował Yngwiego i Erica Johnsona. Okazało się, że wspomniani gitarzyści mają bardzo zbliżone pomysły. Skontaktowałem się z Troyem i zacząłem zagłębiać się w jego kursy. Teraz pracuję nad kilkoma pomysłami w oparciu o te treści. To zabawne ponieważ wydaje mi się, że w moim przypadku, większość technicznych rzeczy przyszła naturalnie. Myślę, że gdybym pracował zbyt ciężko, to mogłoby się nie wydarzyć. Nie jestem typem kolesia, który tygodniami analizuje kąt nachylenia kostki. Zawsze chciałem po prostu grać muzykę, niezależnie od techniki. Jak się okazuje, ta przyszła w końcu sama…
Jakie aspekty techniki grania są twoim zdaniem największym wyzwaniem?
Kilka lat temu Frank Gambale dał mi świetną lekcję. Znaliśmy się od wielu lat i graliśmy razem podczas koncertów na NAMM. Spotkaliśmy się kiedy byłem w Los Angeles. Zaproponował, żebyśmy zobaczyli się następnego dnia. Chciał po prostu wspólnie pograć i zadać mi kilka pytań. Był bardzo miły. Dobrze wspominam spędzony u niego czas. Nagrałem nawet kilka ćwiczeń z kostkowania, które mi pokazał. Nigdy nie będę w stanie ich odtworzyć. To po prostu kompletnie inny styl jeśli porównać go z moim. Mimo to, chciałem coś wynieść z tej lekcji. Ostatnio sam odkryłem w sobie wielką radość z uczenia innych. Uwielbiam siedzieć z innymi gitarzystami, obserwować ich i wspierać. Lubię też dzielić się z nimi takimi patentami, nad którymi będą musieli pracować do końca życia. Te trzy rzeczy dotyczą nas wszystkich: czas, struny i gryf. Dla niektórych, pewne rzeczy były po prostu bardziej naturalne. Mam tu na myśli takie nazwiska jak Metheny, Lukather, Stevie Ray, Hendrix, Robben Ford, Carlton czy Eric Gales. Tego ostatniego nazywam "moim ulubionym gitarzystą przed 50". Ma wspaniałe wyczucie. Kiedy gra, po prostu płynie z feelingiem i groovem co jest naprawdę piękne!
Jakie gitary obecnie Ci towarzyszą?
Mam mój stary prototyp Ibaneza AT100, który wciąż jest moim głównym instrumentem. Jest też biała gitara z palisandrową podstrunnicą. To inna wersja mojego sygnowanego modelu. Chciałem gitarę, która wygląda jak Wired Strat Jeffa Becka. Kolejna z moich gitar to Talman w stylu Telecastera. Ten model produkują od lat 90. - nowa linia została przeprojektowana. Model z telecasterowymi pickupami brzmi naprawdę świetnie. Jeszcze jedna gitara z mojej kolekcji to stary Telecaster z 68 roku. Wciąż używam go w studio, jednak nie jeździ już ze mną w trasy. Talman godnie go zastępuje. Mam też Strata z 1965 roku, który został na nowo wykończony, dzięki czemu mogę zabierać go na koncerty. Czasami potrzebuję takich vintage’owych dźwięków - na nowej płycie kilka riffów położyłem właśnie na starych gitarach tego typu.
Wciąż eksplorujesz brzmienia jakie oferuje Lone Star od Mesa/Boogie. Czy to prawda, że brzmienie urozmaicone jest o dodatkową kompresję i sustain z pedałów?
Tak, korzystałem z tego wzmacniacza jako dual chanel. Uwielbiałem jego solowy sound. Wciąż bardzo je lubię, tyle tylko, że obecnie korzystam z czystszych brzmień wspomaganych efektami. To, czego zawsze szukałem zapewniła mi moja sygnowana kostka JHS (AT). Mimo że kocham to co potrafi zrobić Lone Star na "leadzie", czysty kanał w połączeniu z tym efektem zapewnia mi lepszą kontrolę i artykulację. Podczas grania potrzebuję szybkiego wzmacniacza, który ekspresowo reaguje i ten model sprawdza się idealnie w środkowych pasmach. Efekt pomaga nieco w dołach.
Jak wyglądała praca nad Twoją sygnowaną kostką efektową AT?
W McKinney, w Teksasie mamy sklep, który nazywa się The Guitar Sanctuary. Któregoś dnia chłopaki powiedzieli mi tam, żebym sprawdził kostkę Angry Charlie od firmy JHS. To coś jak Marshall w małym pudełku. Szybko się polubiliśmy, więc od razu ją kupiłem. Później, robiłem warsztaty w Guildford dla sklepu Andertons i pętla efektów w Lone Starze, którego mi udostępnili nie chciała działać. Najprawdopodobniej była to wadliwa lampa, ale nie miałem innej na wymianę. Wszystko musiałem więc ukręcić na wzmacniaczu. Wiązało się to z tym, że nie mogłem uzyskać echa z przodu, jednocześnie grając na kanale "lead", bo wszystko by się ze sobą gryzło. Stwierdziłem więc, że Angry Charlie wystarczy za mój "lead". Pozmieniałem wszystkie ustawienia i przełączyłem się na czysty kanał we wzmacniaczu. To był niesamowity koncert. Wtedy pomyślałem, że naprawdę lubię ten pedał. Angry Charlie na stałe zagościł w moim pedalboardzie i na kolejnych targach NAMM poszedłem się spotkać z ludźmi z JHS i podziękować za ten wspaniały efekt. Trafiłem na głównego konstruktora i projektanta, który powiedział mi, że kostka jest na rynku od lat i nagle zaczęła się lepiej sprzedawać. Zaproponował, że jeśli kiedykolwiek będę chciał ją jakoś zmodyfikować, zrobią dla mnie customową wersję. I tak powstał model AT.
Rozkręcasz Lone Stara na pełną moc?
Tak, jestem typem 100-watowego gościa - zależy mi na dużym "headroomie", a także na dynamice i otwartości. To coś o co walczyłem na nowej płycie. W dzisiejszych czasach każdemu zależy na głośnej muzyce, żeby przypadkiem nie było ciszej od innych, kiedy dany utwór pojawia się w radio. Po tym jak ukręci się już brzmienia i nagra wszystkie instrumenty w studio, przychodzi pora na mastering. Tu pojawia się kompresja, która ucinając głośności może pozbawić utwory wielu smaczków. Właśnie dlatego, od początku przekonywałem wszystkich, że potrzebujemy większej dynamiki. W innym wypadku to wszystko nie ma sensu. To właśnie w dynamice i wszystkich tych szczegółach drzemie cała ekspresja instrumentu.
Zaczynałeś w czasach kiedy shred był na topie. Jakie aspekty takiego stylu gry są twoim zdaniem nadal ważne obecnie?
Trudno mi zachować obiektywność w tym temacie. Shred ma dla mnie trochę negatywny wydźwięk. Kojarzy się z przekombinowaniem i kiepskim brzmieniem. W wielu przypadkach kładzenie dużego nacisku na technikę może pozbawić piosenkę tego co najważniejsze. Nie zawsze, ale w wielu przypadkach tak właśnie się dzieje. To z pewnością nie pomaga reputacji muzyki gitarowej. Chyba każdy styl gry na instrumencie jest wartościowy. Wszystko zależy od tego jak go używamy. Zdecydowanie bardziej wolę słuchać muzyków, którzy potrafią przekuć swoje umiejętności w piosenki, które chce się ponownie odtwarzać.
W swojej karierze stawiałeś na rozwój ogólnomuzyczny, czy bardziej skupiałeś się na tym, żeby porządnie dać czadu na gitarze?
Jeśli spojrzysz na całą moją twórczość zobaczysz, że interesuje mnie wiele gatunków muzyki. Zawsze lubiłem próbować nowych rzeczy jeśli tylko pasowały do tego co akurat robiłem. Zaczęło się od pierwszego zespołu, kiedy miałem 13 lat. Nie chodziło o siedzenie w sypialni i granie jak najszybciej się da. Najważniejsze było to, co lepiej sprawdzi się na koncertach. Olivia Newton-John i Simon Phillips to dwie różne bajki a mimo to chodzi zawsze o to samo: co zrobić, żeby zabrzmiało dobrze? Jeśli chcesz być profesjonalnym muzykiem, to właśnie jest klucz do sukcesu. Ludzie mogą na mnie polegać i wiedzą, że zawsze zrobię to, co będzie odpowiednie dla danego koncertu.
Jakie są twoje plany na najbliższą przyszłość?
Oczywiście jeszcze przez jakiś czas będziemy promować Theme From A Perfect World. Jest już jednak wiele projektów, do których chciałbym wrócić i sukcesywnie je realizować. Przykładem niech będzie płyta w stylu bossa nova, którą nagrałem. Przez kilka lat prowadziłem warsztaty w Brazylii dla firmy GNI. Zrobili dla mnie pedał, który brzmi trochę jak Octavia. Zagrałem tam kilka wspaniałych tras, które bardzo dobrze wspominam. Kocham brazylijską kulturę, a szczególnie muzykę. Podczas mojego jazzowego setu już od wielu lat gram utwory w stylu bossa nova. Myślę, że ten album ukaże się już niedługo. Poznacie zupełnie nową stronę moich muzycznych zainteresowań. Pracuję też nad materiałem w stylu surf, który zainspirowały dokonania Ventures z wczesnych lat 50. Mamy z tym mnóstwo zabawy. Projekt nazywa się Beach Blanket Ringo. Kiedy skończyłem robić ten materiał, zdecydowałem, że nie będę go grał na żywo bo i tak prawie wszystko nagrałem samodzielnie. No może poza bębnami, które w niektórych utworach "położył" Mitch Marine. Później w mieście grał Dick Dale i zdecydowałem, że musimy zagrać tam jako support. Na jego koncercie ogromne wrażenie zrobiły na mnie stare wzmacniacze Dual Showman, ściana reverbów i wielki 15-calowy JBL. Ten dźwięk był niesamowity!