Wes Borland to artysta wielu masek. Dosłownie i w przenośni. Twarz którą znamy z Limp Bizkit to tylko jedno z jego wielu alter-ego. Weźmy choćby industrialne ciągoty z Black Light Burns albo alt-rockowe Queen Kwong. Liczne współprace z najróżniejszymi artystami udowadniają, że mamy do czynienia z artystą, który ani trochę nie ogranicza się w swojej twórczości. Mimo tak szerokiego wachlarza dokonań, istnieje duże prawdopodobieństwo, że solowy debiut Wesa, Crystal Machete, to najbardziej zaskakujące dzieło w jego dorobku. To 11 spokojnych utworów, dryfujących gdzieś pomiędzy trip-hopem i synkopowymi, tanecznymi rytmami. Między innymi właśnie o nowej płycie mieliśmy okazję porozmawiać w hotelu East London, popijając kawę na kilka dni przed występem Queen Kwong na Camden Rocks Festival.
Crystal Machete wydaje się być najbardziej eksperymentalnym wydawnictwem w twoim dorobku. Opowiedz nam o tym jak doszło do powstania tego materiału.
Od dłuższego czasu nie kręci mnie już ciężkie granie. Im jestem starszy, tym mniej interesują mnie te klimaty. Przestałem interesować się zespołami. Zamiast tego, zacząłem słuchać ścieżek dźwiękowych do filmów. Tak naprawdę, za tą płytą stoją duże pokłady irytacji. Głośnie wokale i gitary zaczęły mnie drażnić. To wymaga uwagi. Kiedy maluję, albo w inny kreatywny sposób spędzam czas, nie chcę słuchać takiej muzyki. Jako artysta nie chcę być tym gniewnym dzieciakiem, który krzyczy ciągle "ja, ja, ja!". Przestałem słuchać czegoś takiego, bo na dłuższą metę zaczyna mnie to męczyć.
Jakie brzmienia były dla ciebie inspiracją?
Słuchałem dużo Godspeed You! Black Emperor. Myślę, że byli dla mnie swojego rodzaju przewodnikami po świecie takich brzmień. Na pewno muszę też wyróżnić płytę Aphex Twin, Selected Ambient Works 2. To jeden z moich ulubionych albumów wszech czasów. Chciałem iść właśnie w takim kierunku. Inspirowały mnie również takie rzeczy jak wczesne The Cure: Disintegration czy Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me. Długie budowanie intro przez 5 czy 6 minut, zanim w ogóle pojawia się wokal. Lubię kiedy muzyka w taki właśnie sposób wypełnia przestrzeń. Współczesny rynek muzyczny można porównać do post-apokaliptycznego świata. Miałem szczęście, że grałem z Limp Bizkit, zespołem, który zebrał wiele różnych, ale własnych blaszanych konserw. Mogłem spróbować jedzenia z każdej z nich. Obecnie, jeśli nie masz wielu takich puszek w swoim schronie, istnieją małe szanse, że uda ci się najeść. I nikt tak naprawdę nie szuka sposobów na hodowanie własnego jedzenia. Nikt nie chce wytwarzać własnych puszek. Nagrywamy płyty jak muzycy z Titanica. Gramy do końca i udajemy, że tego nie widzimy, ale statek tonie. Może właśnie dlatego chciałem nacieszyć się muzyką, zanim to wszystko zniknie. Wydaje mi się, że czasy świetności muzyków dobiegają końca. Nie będzie już lepiej. Przyszłość świata rozrywki nie obejmuje już takich artystów jak my. Nie sądzę, żeby w przyszłości było jeszcze miejsca dla zawodu muzyka.
Mimo, że Crystal Machete to w większości materiał instrumentalny, przemyciłeś tam trochę wokali przepuszczonych przez efekty…
Miałem określone założenia. Ustaliłem sam ze sobą, że na płycie nie pojawią się żadne przesterowane gitary, ani wokale przypominające ludzki głos. Chciałem, żeby ten materiał nawiązywał do muzyki, której słucham. Wokale miały brzmieć jak instrumenty. Starałem się w ogóle unikać ich nagrywania, jednak w końcu stwierdziłem, że niektóre rzeczy warto jest powiedzieć za pomocą "nieludzkiego" głosu. Nie zabrakło tam vocodera i innych efektów. Wiele kwestii zarejestrowałem za pomocą syntezatora mowy Apple Speech Victoria. "Jej" głos został jednak mocno zmodyfikowany. Wiele słów wpisywałem na przykład z błędami.
Czyste gitary z delayem, w stylu Davida Gilmoura, również brzmią bardzo "wokalowo"…
Można powiedzieć, że gitara jest moim głosem. Nigdy nie myślałem o sobie jak o gitarzyście prowadzącym. Zawsze ignorowałem takie podziały. Na pewno nie chciałem zwracać na siebie uwagi tą płytą. Nie lubię się popisywać. Chciałem, żeby moje kompozycje były spokojne i poruszające. Nie chciałem grać tam niczego, co byłoby niepotrzebne. Im prościej, tym lepiej.
Syntezatory w White Stallion brzmią trochę jak arpeggia grane tappingiem. Nie lepiej było zagrać je na gitarze?
Pewnie mógłbym tak zrobić, jednak najprawdopodobniej, zabrzmiałoby to strasznie słabo. Chodziło mi o vibe w stylu Johna Carpentera. Podczas pracy nad tą płytą, moją wielką inspiracją były takie filmy jak Blade Runner, płyta Sorcerery, Tangerine Dream i wszystkie te synthowe ścieżki dźwiękowe z lat 70. i 80. Szukałem Moogów, których używano w tamtych czasach. Pożyczałem je lub kupowałem. Jeśli coś było za drogie albo ciężkie do zdobycia, jak na przykład Yamaha CS-80 ze wspomnianego Blade Runnera, szukałem wirtualnych odpowiedników. W dzisiejszych czasach, wtyczki często dorównują brzmieniem prawdziwym instrumentom i nie warto wydawać tysięcy dolarów.
Jeśli chodzi o brzmienie gitar, nie mogłeś chyba bardziej uciec od tego z Limp Bizkit…
W ogóle nie używałem tu mojego Jacksona. Grając z Limp Bizkit, wciąż używam głowy EVH 5150s. Ale ona również nie pojawiła się na moim solowym materiale. Podczas wszystkich nagrań towarzyszył mi tylko jeden wzmacniacz: 1960 Sears Silvertone. Korzystałem z wielu efektów, takich jak: Echoplex, Strymon BigSky czy TimeLine. To były moje główne brzmienia. Korzystałem z gitar BilT. Posiadam dwa modele wyposażone w przystawki Lollar Wide Ranger. W studio pojawił się również mój Telecaster oraz 60s Rickenbacker.
Bas kojarzy mi się momentami z zespołem Rush…
Tym co spaja całą tę płytę jest basowy efekt Moog Taurus i jego klasyczne brzmienie w stylu Geddy’ego Lee. Ten groove jest tam wszędzie, niezależnie czy utwór jest bardziej elektryczny albo akustyczny. Towarzyszył mi Fender Jazz Bass ze strunami szlifowanymi, na których polegam już od jakiegoś czasu, z gąbeczką przy mostku, która je dodatkowo tłumi. W ten sposób udało mi się uzyskać najbardziej śmiercionośne brzmienie, które później przepuściłem przez wzmacniacz Fendera 4x10 oraz reverb Electro Harmonix Holy Grail. Nie lubię brzmienia aktywnego basu. Wolę kiedy brzmi bardziej jak stopa, wypełniając większe przestrzenie.
Jeśli spojrzeć na twoją całą karierę, który gitarzysta inspirował cię najbardziej?
Na pewno duży wpływ mieli na mnie tacy artyści jak James Hetfield (Metallica), Max Cavalera (Sepultura) albo Page Hamilton (Helmet). To ich granie było dla mnie fundamentem jeśli chodzi o ciężką muzę. Dużą inspiracją był dla mnie również Les Claypool i Primus. To dzięki niemu zainteresował mnie tapping. Najważniejsze w muzyce jest słuchanie jak największej ilości gatunków i zbieranie nowych doświadczeń. Wszędzie można znaleźć swoje ulubione patenty, aby później przepuszczać je przez własny filtr.
Mówiąc o filtrach: wydajesz się być kimś komu bliżej do kostek efektowych niż cyfrowych procesorów…
W zeszłym roku, razem z Queen Kwong, byliśmy w trasie z Failure. Wszyscy korzystali tam z Fractala Axe-Fx. Te efekty odtwarzały dokładnie te brzmienia, które było słychać na ich płytach i sprawdzało się to naprawdę dobrze. Osobiście nie potrafię jednak grać na gitarze przepuszczonej przez taki sprzęt. Wystarcza mi lampowa głowa i mój pedalboard.
Razem ze swoją narzeczoną, z którą współtworzysz Queen Kwong, przenieśliście się z Los Angeles do Detroit. Czy ta przeprowadzka wpłynęła na brzmienie płyty?
Carre i ja byliśmy już zmęczeni Los Angeles, gdzie oboje dorastaliśmy. Chyba najbardziej irytowały nas korki. Londyn też jest pełen samochodów, jednak w Europie, system komunikacyjny jest zorganizowany znacznie lepiej. W Los Angeles podróżujesz tylko autem i musisz brać poprawkę na to, że stracisz na tym pół dnia. Nigdy nie mogłem do tego przywyknąć. Do tego pogoda zawsze jest taka sama i wciąż te same widoki za oknem… Mijają lata i nic się nie zmienia a korki wciąż są takie same. Podobnie jak moi znajomi, miałem wrażenie, że każdy dzień w Los Angeles jest taki sam. Kompletnie nic się nie zmieniało. Stwierdziliśmy, że pora się stamtąd wynieść!
Czemu wybraliście akurat Detroit?
To był pomysł Carre. Zaproponowała Detroit kiedy rozważaliśmy różne możliwości. Tak naprawdę, mogliśmy wylądować wszędzie. Detroit było ekscytujące. To miasto kompletnie zbankrutowało, a później jakoś się podniosło. Wielu artystów przerosły ceny na Brooklynie czy Manhattanie. Młode talenty często wybierają Detroit. Obecnie dużo się tam dzieje. Dla wielu osób, to miasto to szansa. Wraz z rozwojem nowego przemysłu i wszystkimi przemianami, ludzie znowu zwracają uwagę na to miasto. Kupiliśmy wielki dom, gdzie najszybciej jak tylko mogłem stworzyłem studio. Wiedziałem, że muszę nagrać tę płytę. Wszystko miałem zaplanowane. Pisałem, miksowałem i nagle wszystko było skończone.
Ile gitar obecnie posiadasz?
Coś koło 45, może 50. Sprzedałem wszystkie stare gitary na których grałem w Limp Bizkit. Nie ma już żadnych Ibanezów czy PRSów. Jeśli nie dotykam jakiegoś instrumentu od lat, po prostu się go pozbywam. Przez te wszystkie lata, zgromadziłem zdecydowanie za dużo sprzętu. Staram się to zmienić. Po przeprowadzce zauważyłem, że wielu rzeczy po prostu nie potrzebuję. Chcę zminimalizować moje instrumentarium i przestać przechowywać graty tylko ze względu na sentyment do nich.
Co poradziłbyś muzykom, którzy chcieliby lepiej zrozumieć twoje podejście do gitary?
Bardzo ważne jest granie na prawdziwym sprzęcie. Emulacje to nie to samo. Duża część brzmienia Limp Bizkit to granie na gitarze jak na puzonie - używasz wajchy aby podciągnąć nutę zanim ją zagrasz, a dopiero potem opuszczasz. Daje to specyficzny efekt pompowania. Skupiam się przede wszystkim na feelingu, a nie na technicznych popisach. Ludzie powinni słuchać więcej muzyki "niegitarowej". W ten sposób można poznać zupełnie nowe brzmienia i dopiero później zastanowić się jak ograć dany motyw na gitarze. To naprawdę rozwija.
Czy czujesz się komfortowo z określeniem "guitar hero" używanym względem ciebie?
Szczerze mówiąc, nigdy nie czułem się gitarzystą. Podziwiałem wielu muzyków grających na tym instrumencie ale mam wrażenie, że nie należę do ich "klubu". To dziwne, że ludzie uważają mnie za swojego rodzaju objawienie w gatunku muzyki, którego nie słucham na co dzień. Wiem, że brzmi to może negatywnie ale nigdy nie czułem się komfortowo w tej roli. Bardziej postrzegam siebie jako artystę, który tworzy kolaże, wykorzystując wiele technik i w żadnej nie osiągając mistrzostwa...