Kilka miesięcy temu, dokładnie 7 lipca 2016 roku, upłynęła dziesiąta rocznica śmierci Rogera Keitha Barretta, szerzej znanego jako Syd, który był pierwszym (i prawdopodobnie jedynym) frontmanem Pink Floyd.
Wiele osób twierdzi, że bez wpływów tego księcia psychodelii londyńska kapela w ogóle nigdy by nie zaistniała, tak jak również rock psychodeliczny nie rozwinąłby się w swojej postaci, jaką przybrał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Są osoby, które to Sydowi przypisują wymyślenie nazwy Pink Floyd, inni czynią z niego jednego z najbardziej wpływowych muzyków w historii rocka. Od tego rodzaju romantycznych spekulacji i przypuszczeń nigdy się nie uwolnimy. To normalnie jeśli chodzi o legendy, szczególnie z bardzo burzliwym życiorysem. Natomiast pewne pozostaje to, że Syd Barrett był jedną z najbarwniejszych postaci w dziejach rocka, a zarazem dramatycznym bohaterem gatunku i jednym z najbardziej niespełnionych talentów.
Za życia muzyka urodzonego 6 stycznia 1946 roku w Cambridge ukazało się niewiele albumów, choć te uczyniły z niego w pewnym sensie ikonę muzyki, twórcę kultowego i podziwianego do dzisiejszego dnia, ale równocześnie regularnie nierozumianego, często traktowanego trochę na zasadzie ciekawostki we wczesnych dziejach Pink Floyd, dobrego motywu na koszulkę. Syd Barrett był jednak bardem psychodelicznego podziemia. Zupełnie oddanym temu nurtowi muzykiem, kompozytorem, wokalistą, poetą i malarzem, współzałożycielem kapeli, która wkrótce po jego odejściu i zarazem stylistycznej zmianie psychodelii na rock progresywny podbiła cały świat. Tymczasem artysta z Cambridge oddał się bez reszty psychodelii - całym sobą, dosłownie i ciałem, i duchem, stąd też pewnie niekoniecznie mógłby sprawdzić się w rocku progresywnym, choć do Floydów próbował powrócić przy okazji nagrań do albumu "Wish You Were Here" w 1975 roku. Bezskutecznie. W sumie więc w ramach spuścizny po Sydzie, oprócz jego obrazów i wierszy, warto przede wszystkim zwrócić uwagę na debiutancki album Pink Floyd, wydany w 1967 roku "The Piper at the Gates of Dawn", następujący rok po nim "A Saucerful of Secrets", a także, w mniejszym zakresie, wydane w 1970 roku dwa solowe krążki "The Madcap Laughs" i "Barrett". Pozostałe nagrania mają wartość koncertową (na ogół źle zachowaną) lub kompilacyjną, choć wyjątek w tej materii stanowi wydany w 1988 roku album "Opel", będący zestawieniem alternatywnych nagrań Syda lub niepublikowanych efektów jego pracy z okresu pomiędzy 1968 a 1970 rokiem.
Muzyka autorstwa Syda Barretta może dziś zachwycać, wprawiać w przyjemne otępienie, narkotyzować i bez reszty wciągać jeśli weźmiemy pod uwagę wcześniej wywołany pierwszy duży album Pink Floyd. "The Piper at the Gates of Dawn", diametralnie różniący się od większości późniejszych nagrań kapeli, został niemal w całości napisany przez Syda. Wtedy też kapela miała wyraźnego frontmana, którym był właśnie psychodeliczny książę z Cambridge (w późniejszych latach podział ról na frontmana i instrumentalistów uległ wśród Floydów rozmyciu). To Syd Barrett pchał do przodu Pink Floyd u progu istnienia tej marki, był znakiem rozpoznawczym zespołu i wyznacznikiem jego stylu. Dość powiedzieć, iż nie był to styl pełniący funkcję dodatku do życia, ale styl, który to życie kreował. Londyński klub UFO, kwas, dziwni ludzie, narkotyczne wizje... i muzyka.
Takie były początki Pink Floyd, który w psychodelicznym klimacie zbudował swoją pierwszą bazę słuchaczy, w zasadzie też i reputację, którą później rozciągnął na wszelkie szerokości świata. Tymczasem Syd popadał w obłęd i zapomnienie. Drugi i ostatni duży album Floydów z jego udziałem był w zasadzie symboliczny. Syd zarejestrował tu tylko kompozycję "Jugband Blues" o bardzo intrygującym klimacie i wymownym tekście zwieńczonym słowami: "And the sea isn't green, and I love the queen, and what exactly is a dream, and what exactly is a joke". Muzyk popadający z każdym dniem coraz bardziej w uzależnienie narkotykowe w dość naturalny sposób odszedł z Pink Floyd. Otóż pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku któryś raz z kolei (kilkudziesiąty? kilkusetny?) nie stawił się na koncert, pojawiając się jednak jakiś czas później na próbie, aby otrzymać od zespołu informację, iż nie jest już jego członkiem, choć czy on był w ogóle tego świadomy? W 1975 roku przyszedł przecież na nagrania "Wish You Were Here" sądząc, że jego status w szeregach Floydów nie uległ zmianie od czasów "The Piper at the Gates of Dawn".
Syd Barrett w latach sześćdziesiątych poprzedniego stulecia był piękny. Miał w sobie, to prawda, coś narkotycznego, ale jego lśniące niczym diamenty oczy, jego przejmujące spojrzenie i jakaś niewytłumaczalna tajemnica rysująca się na twarzy sprawiały, iż był naturalnym liderem Pink Floyd. Tymczasem, gdy w 1975 roku stanął przed obliczami Rogera Watersa, Davida Gilmoura, Nicka Masona i Richarda Wrighta, wyglądał okropnie. Był zaniedbanym, przegranym, otyłym i opuszczonym przez dobry los narkomanem, ex członkiem Pink Floyd, który jakimś ostatnim instynktem próbował powrócić do muzyki (trudno pod tym względem mówić o mało znaczącym epizodzie w ramach projektu Stars z 1972 roku).
W najlepszej biografii Syda Barretta pod polskim tytułem "Syd Barrett i Pink Floyd. Mroczny Świat" jej autor Julian Palacios, opierając się na wypowiedzianych wówczas słowach inżyniera dźwięku Johna Leckie, w taki oto sposób opisał ówczesny wygląd artysty: "Jakiś gruby, łysy gość przyszedł z siatką na zakupy. Był ubrany w stary winylowy biały prochowiec, a w kieszeni miał szczoteczkę do zębów", podobne spostrzeżenia o Sydzie uczynił David Gilmour: "Był wielki, gruby i łysy". Ten jeden z najbardziej dramatycznych momentów w karierze Pink Floyd okazał się ogromną traumą dla zespołu, który zresztą zadedykował album "Wish You Were Here" właśnie Sydowi, na czele z dwoma częściami jednej z najpiękniejszych kompozycji w dziejach rocka progresywnego, czyli "Shine On You Crazy Diamond". Od tego czasu Syd nie miał nic wspólnego z muzyką. Wrócił do domu w Cambridge, tam zmarł w 2006 roku po trzydziestu latach pustoszącej jego duszę, umysł i ciało chorobie psychicznej. Być może była to schizofrenia, być może inny rezultat nadmiernego zażywania LSD w połączeniu z kruchą psychiką. Od czasu do czasu dało się usłyszeć w domu Syda dźwięki łamanych mebli, tłuczonego szkła i okrzyki w stylu "Pierdolę Cię Waters! Okradłeś mnie!". Tak kończyła się legenda rocka psychodelicznego.
Bez wątpienia Syd Barrett na swoją legendę zapracował właśnie w środowisku psychodelii, a zarazem na debiucie Pink Floyd oraz w ramach koncertów zespołu, udzielonych wywiadów i działań, które dziś można by określić promocją, choć w przypadku Syda były po prostu ekstrawaganckim stylem życia. Natomiast dwa jego albumy solowe - nagrywane m.in. przy współudziale Rogera Watersa ("The Madcap Laughs"), Davida Gilmoura ("The Madcap Laughs", "Barrett") oraz Richarda Wrighta ("Barrett") - nie świadczą dziś moim zdaniem o wielkości tego niespełnionego muzyka. To krążki specyficzne, dość minimalistyczne w swej naturze, pozbawione efektów, pod wieloma względami folkowe, może rockowe, zawsze psychodeliczne i zawsze świadczące o rozpadającej się tożsamości Syda. To równocześnie klejnoty do podziwiania przez fanów Syda, nie Pink Floyd (!), ci ostatni mogą mieć problem z odnalezieniem się w nietypowym świecie dźwięków zaprezentowanych na "The Madcap Laughs" i "Barrett", których to największymi atutami są głos głównego bohatera do zajmujących tekstów jego autorstwa, jak choćby: "I'm only a person with Eskimo chain, I tattooed my brain all the way, Won't you miss me? Wouldn't you miss me at all?".
Niezależnie od wszystkiego - od niespełnionej kariery Syda Barretta, od jego talentu rozmienionego na psychodeliczne tripy, od jego oczu, które nawet na zdjęciach przeszywają na wylot (...a co dopiero musiało być na żywo!), od jego niezwykle barwnego życiorysu w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, o którym najlepiej dowiedzieć się czytając wspomnianą książkę Juliana Palaciosa, czy też od jego upadku i w zasadzie trzydziestoletniego stopniowego, powolnego umierania - to postać, która zasługuje, aby otoczyć ją kultem. To integralny element Pink Floyd, który żył w tekstach i muzyce zespołu, nawet wtedy, gdy dawno nie był jej członkiem. To porzucona tożsamość, której elementy składowe pozostaje zbierać kolejnym pokoleniom fanów. Wreszcie to także historia z przesłaniem. Dla jednych sposób na ucieczkę od problemów własnego życia, dla innych przestroga, a dla kogoś jeszcze dowód, iż nawet szaleństwo może być lśniące i piękne.
Konrad Sebastian Morawski