EVH… i wystarczy. Nic więcej nie trzeba mówić, dodawać, wyjaśniać. Ikona muzyki gitarowej, inspiracja dla kolejnych pokoleń. Gigant, który złapał za gardło historię muzyki i odwrócił jej bieg. Innowator i konstruktor, któremu gitarzyści zawdzięczają kilka sprawdzonych wynalazków. Nie trzeba było mnie dwa razy zapraszać do ucięcia sobie z Nim pogawędki...
Jesteś samoukiem, jednak w młodości, przez krótki okres czasu, zdarzyło ci się pobierać lekcje gitary. Szybko zrezygnowałeś i obecnie to inni gitarzyści uczą się twojego stylu gry. Opowiedz o tym, w jaki sposób poznawałeś tajniki gry na instrumencie i jak scharakteryzowałbyś swoje gitarowe dziedzictwo?
Dziedzictwo to chyba za duże słowo. W młodości, kiedy jeszcze grałem na pianinie, miałem bardzo dobry słuch muzyczny. Wystarczyło, że obserwowałem ruchy palców moich rodziców lub nauczycieli, a reszta przychodziła sama. Po prostu kopiowałem ich styl, naśladując sposób gry. Później, kiedy rozpoczęła się moja przygoda z gitarą, robiłem dokładnie to samo, ale obserwując Erica Claptona w trakcie koncertów z The Cream. Przełomem był koncert, na którym zobaczyłem jak Jimmy Page gra swoją słynną zagrywkę triolową w "Heartbreaker". Wtedy do mnie dotarło - jeśli on może zagrać to z pustą struną, to zastępując siodełko swoim palcem mogę to przesuwać po gryfie gdziekolwiek tylko zechcę. Nie twierdzę, że to ja wynalazłem tapping, bo z pewnością używał go już ktoś przede mną. Jednakże ja nikogo takiego wówczas nie widziałem, a z pewnością nie słyszałem nic w stylu "Eruption", albo "Spanish Fly" na akustyku. Nieustanne odkrycia, takie jak to, plus ciągłe doskonalenie umiejętności sprawiły, że moja technika nabrała określonego stylu. Myślę, że sposób gry na instrumencie mamy zapisany w naszym DNA. Gdyby zamknąć kilkunastu muzyków w jednym pomieszczeniu i kazać im zagrać ten sam utwór, każdy zrobiłby to odrobinę inaczej. Kiedy dawno temu, zaczynaliśmy z pierwszymi klubowymi koncertami, wiele razy traciliśmy robotę tylko dlatego, że nie chciałem odtwarzać utworów, dokładnie tak jak były one zarejestrowane w oryginale. Zespół nie był zadowolony, ale wydaje mi się, że w pewien sposób było to dla mnie błogosławieństwo. Od początku chciałem grać w swój własny unikalny sposób i to właśnie robiłem. Niezależnie od tego czy sięgam po akustyka, czy gitarę elektryczną, gram po swojemu - słuchasz utworu i wiesz, że to Eddie Van Halen.
A co z twoim brzmieniem? Wykrystalizowało się w sposób naturalny, czy pewnych patentów szukałeś metodą prób i błędów? Jaki ma ono wpływ na twoje kompozycje?
To kolejna rzecz, która, moim zdaniem, wynika z naszego DNA. Kiedy słucham niektórych gitarzystów, czasami mam wrażenie, że ktoś wrzuca mi do ucha żyletki. (śmiech) Dla mnie, podstawą dobrej muzyki jest odpowiednia barwa, a do barwy dojść można wyłącznie eksperymentując z najróżniejszym sprzętem dostępnym na rynku. Jeśli nie znajdziesz sprzętu, który pozwoli ci uzyskać brzmienie, jakiego szukasz, musisz go zbudować samodzielnie. W taki właśnie sposób powstał mój Frankenstein. Żadna gitara, dostępna wtedy na rynku nie brzmiała tak, jakbym tego oczekiwał. Potrzebowałem narzędzi, które pozwolą mi stworzyć instrument, grający dźwięki z mojej głowy. To ważne, bo barwa instrumentu potrafi być niezwykle inspirująca - wpływa ona na to, w jaki sposób grasz. Sprzęt jest więc bardzo ważny podczas procesu tworzenia. Wzmacniacz zapewniający ciepłe brzmienie i dobry sustain, pozwala na większą swobodę twórczą niż kiepski sprzęt. Są jednak utwory, które skomponowałem tylko i wyłącznie na gitarze, której nigdzie nie podłączałem. Jeśli jesteśmy przy temacie brzmienia, to chciałbym też sprostować sprawę przypisywanego mi często "brown soundu". To jest pomyłka. W rzeczywistości terminem tym opisywałem brzmienie werbla Alexa, bo to chyba jedyny bębniarz na planecie, który potrafi go odpowiednio nastroić. Próbowałem opisać jego ciepłe, drewniane brzmienie, które nawet przy dużych głośnościach nie rani uszu i wpadł mi do głowy termin "brown sound". W żadnym razie nie dotyczył on jednak gitary, choć zapewne można by ten termin rozciągnąć na inne instrumenty.
Cieszę się, że nawiązałeś do kultowej już gitary, określanej mianem "Frankenstrat", którą stworzyłeś samodzielnie. Jaka jest jej geneza?
Chciałem, żeby jeden instrument posiadał zarówno wajchę ze Strata, jak i charakterystyczne, gibsonowskie brzmienie. Stąd właśnie, w fenderowskiej konstrukcji pojawił się humbucker przy mostku. A ponieważ w tamtych czasach nie produkowano humbuckerów do Strata, więc ten wymontowałem z Gibsona ES-335, niszcząc go przy okazji doszczętnie, bo dostęp do elektroniki był tylko przez te otwory w kształcie "f". Kiedy trzeba było podłączyć kable w taki sposób, aby przełącznik działał poprawnie w każdej pozycji, pojawił się problem. Do tego doszły jeszcze trzy pokrętła - to za dużo. (śmiech) Zdecydowałem więc, że za humbuckera będzie odpowiadać tylko jedna gałka. I takie rozwiązanie było jedynym, które w jakiś sposób zdało egzamin. Nie wiedziałem jak rozwiązać problem niedziałającego przetwornika znajdującego się najbliżej gryfu, więc po prostu go tam zostawiłem, w ogóle z niego nie korzystając. Nurtował mnie także problem sprzężeń, więc zacząłem się zastanawiać, czy aby nie jest to wina uzwojeń wpadających w drgania. Postanowiłem sprawdzić, czy po zamoczeniu ich w wosku problem nadal będzie się powtarzać i bingo - to rozwiązanie jest obecnie powszechnie stosowane przez producentów.
Jesteś też jednym z pierwszych gitarzystów, którzy docenili mostek Floyd Rose. Opowiedz jak zaczęła się ta przygoda.
Pamiętam, że pod koniec lat 70., przez trzy trasy pod rząd, kiedy tylko graliśmy w Seattle, Floyd zakradał się do mnie i w wielkiej tajemnicy pokazywał mi swój najnowszy wynalazek, w jego kolejnych odsłonach. Towarzyszyła temu atmosfera ogromnej konspiracji, jak gdyby chodziło o jakąś tajną broń. On pytał, co o tym myślę, a ja zastanawiałem się, co to do cholery jest?! Wyjaśnił mi wtedy, że to system tremolo ze specjalną blokadą. Nie była to jednak część zastępcza, którą po prostu wymieniłbym, zastępując oryginalny mostek firmy Fender. Musiałem dać mu gitarę, aby zainstalował tam całą swoją konstrukcję. Prototyp mostka Floyd Rose składał się ze zbyt dużej ilości maleńkich części. Kiedy graliśmy koncert, mechanizm nie sprawdzał się najlepiej. Drewno w gitarze cały czas pracowało, panowała wysoka temperatura, ja cały czas ruszałem się na scenie, przez co instrument bardzo szybko się rozstrajał. Zespół strasznie się na mnie wściekał, bo przy każdym utworze, musiałem odkręcać śruby i od nowa stroić gitarę. Rok później, Floyd przyszedł do mnie z nową wersją mostka, jednak problem wciąż się powtarzał. Kiedy byłem dzieckiem, grałem na skrzypcach i wiolonczeli. Zasugerowałem, żeby spróbował przenieść do swojej konstrukcji mechanizm mikrostroików, które mogłyby pomóc rozwiązać mój problem. Za rok wrócił z kolejnym prototypem mostka. Tym razem okazało się, że zamiast trzech śrub, regulacja opiera się aż na dziewięciu. To dodatkowo utrudniało strojenie. Mikrostroiki miały umożliwiać strojenie gitary bez konieczności posiadania klucza. Chciałem móc regulować strój palcami, nawet w trakcie grania. Dopiero wtedy Floyd zrozumiał, czego tak naprawdę potrzebuję. Zaraz potem opatentował to rozwiązanie za moimi plecami i wtedy po raz ostatni go widziałem (śmiech). Nigdy nie otrzymałem nic w zamian.
Konstruowanie gitar czy wzmacniaczy wymaga ogromnej wiedzy. Skąd czerpałeś informacje na temat elektroniki? Eksperymentowałeś, uczęszczałeś na jakieś lekcje czy może uczyłeś się z książek?
Można powiedzieć, że w moim przypadku, eksperymenty były koniecznością. Nigdy nie przepadałem za lekcjami czy nauką z książek. Nie inaczej było w przypadku elektroniki. Wybrałem najtrudniejszą drogę zdobywania wiedzy. Pewnego dnia, po prostu rozkręciłem wzmacniacz Plexi, rozglądając się za elementami, którymi można w jakiś sposób manipulować. Znalazłem niewielki, ruchomy element, który później okazał się być regulatorem biasu i postanowiłem go odkręcić na maksa. Ręka w której trzymałem śrubokręt zadrżała i przez przypadek zahaczyłem o mały, niebieski element, który - jak później się dowiedziałem - był kondensatorem. Mimo że wzmacniacz był wyłączony, ta część była wciąż pod napięciem. Przeleciałem przez cały pokój i prawie dostałem zawału (śmiech). Teraz brzmi to zabawnie, jednak wierzcie mi, że nie był to jedyny wypadek tego rodzaju. Od tego czasu, podczas eksperymentowania ze sprzętem, zacząłem nosić rękawiczki i buty na gumowych podeszwach. Wiele odkryć poczyniłem przez przypadek, jak np. niższy woltaż we wzmacniaczach. Kiedyś kupiłem europejską wersję wzmacniacza nie wiedząc o tym (na 220V, a w USA stosuje się 110V - przyp. red.). Włączyłem, czekając aż się nagrzeje, ale światełko ledwie mrugało, nie chcąc zaświecić pełnym blaskiem. Wkurzyłem się i wyszedłem, zostawiając wszystko włączone na kilka godzin. Kiedy wróciłem, lampka nadal ledwo się świeciła, ale kiedy podłączyłem gitarę - WOW - wzmacniacz brzmiał jakby był rozkręcony na full, tylko ciszej. Wtedy zorientowałem się, że to wersja 220V i zacząłem kombinować - co by było jakbym podłączył wzmacniacz do pokojowego regulatora od lampek. Oczywiście wysadziłem wszystkie korki w domu, bo podpiąłem kable odwrotnie, ale krok po kroku doszedłem do tego co i jak. Wtedy poszedłem do sklepu i poprosiłem o porządny, przemysłowy regulator napięcia - to był Variac. Wzmacniacz rozkręcony cały czas na maksimum, a jego głośność regulowana napięciem. Proste, a genialne. Brzmiało to cudownie, a ludzie zachodzili w głowę co ja właściwie robię, nie mogąc przez długi czas dojść prawdy (śmiech).
Jak widać, eksperymenty się opłaciły. Udało ci się stworzyć własną firmę. Od momentu powstania EVH jesteś bardzo mocno zaangażowany w cały proces udoskonalania waszych produktów.
Na EVH poświęcam 90% swojego czasu. Dla mnie to dość oczywista sprawa: jestem zaangażowany ponieważ to moja firma. Nie jestem po prostu twarzą jakieś marki. Żaden produkt nie może pojawić się na rynku, zanim nie zostanie przeze mnie osobiście przetestowany i zaakceptowany. Każdy, najmniejszy element jest sprawdzany - np. potencjometry mają gwarancję na milion obrotów, czy coś w tym stylu i są robione dla mnie na zamówienie, bo żadne z dostępnych na rynku nie spełniały moich warunków. Dzięki temu, instrumenty i wzmacniacze, z których korzystam na co dzień, to dokładnie ten sam sprzęt, który można kupić w sklepach muzycznych. Nic z tego na czym gram, nie jest dodatkowo ulepszane i nie różni się od pozostałej produkcji. Pomysły na pewne udoskonalenia to efekt ciągłego kombinowania. Jeśli w mojej głowie zabrzmi jakiś dźwięk, natychmiast idę z tym do mojego zespołu, proponując, żebyśmy spróbowali zrobić coś nowego. W zależności od tego, o jakie udoskonalenia chodzi, prace mogą trwać tydzień lub latami. Wszystko zaczyna się jednak od mojego: "Hej ekipo! Byłoby super, gdyby udało nam się zrobić coś takiego…". Wydaje mi się, że nasze produkty ewoluują w bardzo naturalny sposób, jednak cały czas staramy się przekraczać kolejne granice. Jesteśmy jak drużyna na torze wyścigowym. Chcemy działać lepiej i szybciej, dostarczając naszym klientom jeszcze bardziej wartościowe produkty.
Jakie były twoje oczekiwania względem wzmacniacza, kiedy rozpoczynałeś pracę nad modelem 5150, który wciąż towarzyszy ci na scenie?
Lubiłem brzmienie swojego starego Plexi, ale chciałem mieć dłuższy sustain. Przez te wszystkie lata, to było dla mnie najważniejsze. Miał to być high-gain, który nie wybuchnie. Dostałem to i więcej, bo 5150 stał się ikoną branży. Zaczynając od oryginalnego 5150, a kończąc na 5150 III i najnowszym 5150 III S, cały czas poprawiamy nasz produkt. Dzięki temu nie jest to konstrukcja tylko dla EVH - widzę, że używają jej muzycy z różnych biegunów stylistycznych i na rozmaitych instrumentach, osiągając znakomite rezultaty. Obecnie wprowadziliśmy też mniejszy, 15-watowy, lekki model. Można go podłączyć do dużej paczki na stadionie, jeśli jest taka potrzeba, ale jeśli ktoś gra w małych klubach i nie chce dźwigać ciężkiego sprzętu, dostanie tę samą charakterystykę co w dużych głowach. Jak już wspomniałem, marka EVH jest jak wyjątkowo wydajna drużyna Formuły 1. Oczywiście, chęć ciągłego ulepszania naszych produktów dotyczy również gitar…
… oraz przystawek, które twoja firma również produkuje. Co było dla ciebie najważniejsze, kiedy projektowałeś przetworniki EVH?
Prace nad moimi humbuckerami trwały około roku. Dwie różne firmy, w sumie, wyprodukowały dla nas 80 par różnych przystawek. Przeanalizowaliśmy każdy z tych modeli i to była naprawdę ogromna praca. Okazało się jednak, że nic z tego co otrzymaliśmy, nie brzmi tak jakbym tego oczekiwał. Wtedy postanowiłem zrobić pickupy samodzielnie. Nawinęliśmy jeden zestaw i boom! To było to. Dzięki temu, że byłem na miejscu, mogłem cały czas kontrolować pracę. To zupełnie co innego niż przekazywanie uwag przez telefon. Nie da się w ten sposób opisać dźwięku lub brzmienia. Zmieniliśmy sposób pracy i dzięki temu, że miałem zespół przy sobie, ekipa zbudowała idealne przetworniki za pierwszym podejściem.
W jaki sposób regulujesz swoją gitarę. Akcja strun? Wygięcie gryfu? Jakie są twoje preferencje?
Zazwyczaj sięgam po standardowy zestaw 9-42, ale wszystko zależy od utworów. Np. na płycie 5150 sięgałem po grubsze struny. Korzystam z rozwiązań, które mogą przysłużyć się danej piosence. Jeśli chodzi o akcję strun, obniżam je do momentu, w którym brzęczą na progach, a następnie odrobinę podwyższam. Gryf musi być ustawiony prosto. W innym wypadku, mogą pojawić się problemy podczas podciągania strun. Dlatego wewnątrz gryfu Wolfganga znajdują się dwa dodatkowe pręty, co zapewnia dużą stabilność. Zawsze chodziło mi o to, aby instrument ułatwiał gitarzyście pracę. Niestety, na rynku jest bardzo dużo źle ustawionych gitar. Początkujący muzycy sięgają po takie instrumenty, a później narzekają na bóle palców. Nie powinno tak być. To dla mnie dość oczywiste, że gitara musi być ustawiona w taki sposób, aby muzyk nie musiał szarpać się ze swoim instrumentem. Lubię rozwiązania, które ułatwiają życie.
Twoja muzyka, z pewnością zostanie z nami na zawsze. Zastanawiasz się czasami, jak będzie z gitarami lub wzmacniaczami twojej firmy? Myślisz, że sprzęt, który tworzysz zapisze się na kartach historii obok takich legend jak Leo Fender czy Les Paul?
To zawsze wielki zaszczyt, kiedy twoje nazwisko pojawia się na jakimś instrumencie lub innym sprzęcie gitarowym. Nie da się ukryć, że kiedy umrę, te rzeczy będą o mnie przypominać światu. Les Paul i Leo Fender pozostawili po sobie wspaniałe dziedzictwo. To zabawne, że w pytaniu pojawiły się właśnie te dwa nazwiska, bo ten pierwszy dżentelmen był moim dobrym przyjacielem. Raz na kilka miesięcy, Les Paul dzwonił do mnie wieczorem i mówił: "Wiesz Eddie, ty, ja i Leo Fender jesteśmy jedynymi osobami, które mają jakiekolwiek pojęcie o robieniu sprzętu gitarowego!". (śmiech) Być może zabrzmi to trochę samolubnie, ale jeśli chodzi o konstrukcję gitar lub wzmacniaczy, moim nadrzędnym celem była zawsze własna satysfakcja i zadowolenie. To, że ludzie chcą na nich grać potwierdza, że zrobiliśmy dobrą robotę. Ufam więc, że kolejne pokolenia gitarzystów, wciąż będą korzystać ze sprzętu, który sygnowałem swoim nazwiskiem.
Podziękowania dla managementu EVH, Sebastiana Posłusznego i Helen Varley!
Rozmawiał: Krzysztof Inglik
Zdjęcia: Kevin Baldes