O albumie "Jazz For Idiots" rozmawiamy z Maciejem Maleńczukiem.
Kilka lat temu, jeden z banków internetowych, promował się w swojej kampanii reklamowej, jako instytucja dla fanów jazzu. Miało to podkreślić pewną elitarność. Tytuł twojej nowej płyty (Jazz For Idiots) zdaje się działać w drugą stronę. Jazz to muzyka dla wszystkich?
To powinna być muzyka dla wszystkich. Nie trzeba być intelektualistą, żeby słuchać jazzu.
Myślisz, że Polacy znają się na jazzie?
Współcześni Polacy nie mają o tym zielonego pojęcia. Zupełnie inaczej niż ci, którzy w czasach mojej młodości, jeździli na Jazz Jamboree. W latach od 1982 do 1989 roku, spotykałem tam całe tabuny ludzi, doskonale zorientowanych w światowych trendach jakie panowały wówczas w świecie jazzu. Odniosłem wtedy wrażenie, że ich miłość wcale nie ograniczała się tylko do mainstreamu. Oni kochali awangardę. Na koncertach takich artystów jak: Ornette Coleman i Prime Time, Cecil Taylor, James Blood Ulmer czy Sun Ra Arkestra, sale były pełne. Ludzie, którzy przychodzili na ich koncerty, doskonale znali się na muzyce jazzowej. Oni wciąż gdzieś są. Moja nowa płyta, kierowana jest zarówno do nich, jak i do całej reszty idiotów.
No właśnie. Mam wrażenie, że nowa płyta tylko delikatnie zahacza o awangardowe klimaty. Wybrałeś bardziej przystępny materiał, żeby nie zniechęcać słuchacza "trudną" muzyką?
Poniekąd tak. Wynika to również z tego, że jestem dopiero na początku tej mojej jazzowej drogi. Cały czas się rozwijam i regularnie ćwiczę grę na saksofonie. Nie mogę od razu serwować awangardy bo byłoby to nieuczciwe wobec wszystkich awangardowców na świecie. Właśnie dlatego zaczynam od bardziej tradycyjnych i przystępnych kompozycji. To są rzeczy, które już teraz jestem w stanie dobrze zagrać. Potrzebowałem czegoś w rodzaju rozpędu. Nie ukrywam jednak, że awangardowe granie jest tym do czego dążę. Wydaje mi się, że na "Jazz For Idiots" już teraz są utwory, które w jakiś sposób zapowiadają przyszłość tego projektu. Z szacunku dla tych, którzy całe życie poświęcili awangardzie musiałem jednak zacząć od prostszych rozwiązań.
Na płycie pojawiły się covery znakomitych jazzowych twórców takich jak Mingus czy Coltrane. Jakie było kryterium doboru tych utworów?
Na płycie znalazło się 12 utworów, z czego tylko 4 są coverami. Reszta kawałków to moje kompozycje. Po wyjściu ze studia mieliśmy 18 gotowych kawałków. Na płytę nie weszły te bardziej awangardowe. Kryterium wyboru było proste: temat numeru musi być łatwy do zanucenia lub zaśpiewania. Wydaje mi się, że taki właśnie powinien być jazz: najpierw bierzemy prosty temat, a dopiero później twórczo go rozwijamy. Nie można na "dzień dobry" zaserwować ludziom dodekafonii, w której trudno odróżnić solówkę od motywu przewodniego. Taka muzyka przeznaczona jest dla koneserów, a takich w Polsce, nie ma zbyt wielu. Poza tym, ja po prostu lubię tematy, które da się zanucić.
Oglądałeś film Whiplash?
Film o męczeniu perkusisty? (śmiech) Uważam, że to kompletna bzdura. Szkoły, akademie i magisteria jazzowe to kompletne zaprzeczenie tego co w tej muzyce jest najważniejsze.
A jednak, w mediach jazz ma określony wizerunek…
To prawda, jazz prezentowany jest jako muzyka trudna. A to gówno prawda. Przed laty, było dużo więcej kapel grających muzykę instrumentalną: bez tekstów i bez refrenów. Świetnym przykładem jest zespół The Shadows. W tamtych latach było to szeroko akceptowane. Nikt się nie burzył, że "to nie jest piosenka". W tej chwili, utwory bez dziesięciokrotnie powtórzonego refrenu z modulacją, są uznawane za coś trudnego i nie do przyjęcia. Właściwie dlaczego w moich piosenkach, mam dawać ludziom "dobre rady" w stylu: "spojrzyj prosto w słońce". Po kilku latach, można w ten sposób wylądować u okulisty. (śmiech)
Ale przez ostatnie lata koncertowania z Psychodancingiem, tak właśnie było. Nie obawiałeś się, jak publiczność zareaguje na kompozycje pozbawione twojego wokalu?
Bardzo się cieszę, że nareszcie do tego doszło. Saksofon to przedłużenie mojego głosu. To instrument melodyczny, który jest w pewien sposób zrośnięty z wykonawcą. Wiesz, co by nie mówić, bierzesz to do ust. To niezwykle osobiste… (śmiech) To dalej są piosenki, tyle że na saksofonie.
Jak wyglądało przejście od Psychodancingu do Jazz For Idiots?
To stało się szybciej niż sądziłem. Po wielu latach ćwiczeń gry na saksofonie, stwierdziłem, że najwyższa pora zadzwonić do znajomych muzyków i założyć nowy band. Kiedy zaczynaliśmy, wszyscy byli eon dalej niż ja, jednak zupełnie mi to nie przeszkadzało. Cieszę się, kiedy mogę się uczyć od innych, zamiast tylko dyrygować, co, kto ma zagrać. Tutaj, nagle okazało się, że każdy w kapeli jest ode mnie lepszy. Jeśli człowiek ma w sobie choć trochę skromności, to bardzo dobra droga do dalszego rozwoju. W obecnym składzie zagraliśmy trochę koncertów i nagraliśmy płytę. Wydaje mi się, że są takie momenty, kiedy, na tym moim saksofonie, potrafię już całkiem nieźle przypierdolić. A to dopiero początek drogi. Jeśli nie umrę i będę miał czas, żeby ćwiczyć, możliwe, że uda mi się jeszcze sporo osiągnąć.
Podobno nigdy nie byłeś pewny, czy kiedykolwiek pojawisz się na scenie z saksofonem. Jak rozwijało się twoje zamiłowanie do gry na tym instrumencie?
Mam ogromny szacunek do wielkich saksofonistów, którzy doprowadzili jazz do tego miejsca, w którym znajduje się obecnie. U mnie, wszystko zaczęło się od momentu, w którym zacząłem mieszkać na wsi. Uczyłem się zupełnie sam. Poszedłem do sklepu, kupiłem saksofon sopranowy i zacząłem na nim grać. Później pojawił się saksofon tenorowy i inne, podobne instrumenty. Jestem już po pięćdziesiątce, a osiągam kolejne etapy postępu. Jestem bardzo dumny z tego, że w takim wieku, można się jeszcze rozwijać. Myślę, że taka właśnie jest moja droga życiowa. Mimo upływającego czasu, wciąż chcę się rozwijać. Absolutną bzdurą jest to, że tylko młody człowiek może nauczyć się gry na instrumencie. Jeśli jesteś muzykiem, masz talent i odpowiedni "dryg", nic nie jest w stanie cię zatrzymać. Gdy tylko mam czas, gram od rana do wieczora. Nie raz, uszkodziłem sobie usta, jednak coś wewnątrz mnie, każe mi to robić, a ja nie mam zamiaru z tym walczyć bo mógłbym się przez to stać nieszczęśliwym człowiekiem.
Czyli to nie jest tak, że znudziła ci się gitara albo po prostu chciałeś urozmaicić swoje kompozycje o nowe instrumentarium. Miłość do saksofonu cały czas była gdzieś w tobie.
To nie jest tak, że znudziła mi się gitara. Po prostu zrozumiałem, że nie mogę żyć bez saksofonu. Umówmy się: nigdy nie byłem wielkim gitarzystą. Natomiast jeśli chodzi o saksofon, kto wie, co się wydarzy. Mam do tego instrumentu naturalny "drive". Wydaje mi się, że dużo większy niż do gitary.
No właśnie. Na nowej płycie w ogóle nie ma gitar.
I to jest właśnie ta zmiana! Zamiast gitary pojawił się saksofon. Czy artyście takiemu jak Picasso, można zabronić przejścia z okresu błękitnego, do jakiegoś innego stylu? Czy ktokolwiek miał prawo mówić mu, jak ma malować? Widownia nie może dyktować muzykowi, jaki ma grać repertuar. Jako artysta robię to co chcę. Cytując klasyka: "Dlaczego, kurwa mać, bez przerwy poucza ktoś, w co wierzyć mam". Jeśli komuś nie odpowiada saksofon, nie ma przymusu przychodzenia na nasze koncerty. Póki co trzymamy się kwintetu bo taki jest klasyczny zestaw jazzowy: bas, perkusja, fortepian, trąbka i saksofon. Czasami przychodzi mi do głowy gitarzysta, jednak póki co zostajemy przy pięcioosobowym składzie.
Jak wyglądały początki Jazz For Idiots?
W momencie w którym miałem już repertuar, ściągnąłem muzyków i zaczęliśmy robić próby. Narzuciłem pewien styl. Wytłumaczyłem perkusiście, że ma napierdalać głośno jak cholera. Tym, co zazwyczaj blokuje głośność zespołu jest poziom wokalu. Saksofon jest od niego jakieś pięć razy głośniejszy, dlatego jeśli ktoś wybiera się na koncerty Jazz For Idiots, od razu proponuję zabrać ze sobą zatyczki do uszu. Ja będę się trzymał swojego hałasu. Jednym z największych mankamentów współczesnego jazzu, jest jego miękkość. Niektórym się wydaje, że ta muzyka nie może być głośna. Nienawidzę Marsalisa i całej tej teorii jazzowego mainstreamu. Jego zdaniem, jeśli w zespole pojawia się gitara basowa, to nie możemy już mówić o jazzie. W takim razie nie gram jazzu. Bo u mnie jest gitara basowa a kontrabasista straciłby palce grając w sekcji z moim perkusistą. Nasz zespół gra cholernie głośno. Już dzisiaj można powiedzieć, że jesteśmy najgłośniejszym zespołem jazzowym w Polsce. A wszystko przez to, że ćwiczyłem grę na saksofonie na wsi. Tam nie było żadnych ograniczeń. Mogłem grać od rana do nocy. Dźwięk mojego saksu jest naprawdę potężny. Jestem dużym facetem, mam sporą pojemność płuc i potrafię wydobyć z instrumentu cholernie głośne dźwięki. Współczesny jazz zabrnął w tę smutną uliczkę smooth-jazzu; muzyki do windy i do śniadania. Wszystko musi być zagrane: łagodnie, delikatnie i cicho. U mnie tak nie jest. Mój jazz jest głośny, agresywny i hałaśliwy. Bo jazz to hałas!
Nowe utwory komponowałeś na saksofonie czy wykorzystywałeś do tego inne instrumenty?
Prawie wszystkie kawałki komponowałem na saksofonie. Utwór "Proszę pani" wykonywałem oczywiście wcześniej, z zespołem Homo Twist. Miałem w swoim życiu okres, kiedy grałem na klarnecie i prawda jest taka, że to właśnie na tym instrumencie powstała ta kompozycja. Dopiero później przetransponowałem wszystko na gitarę i śpiew. Kiedy ćwiczę grę na instrumencie po kilka godzin, zdarza się, że pojawia się taka fraza, która zaczyna mnie zastanawiać. W ten sposób powstają moje kompozycje. Właśnie na takich frazach opierają się utwory. W moim przypadku, tak właśnie wygląda proces tworzenia. Wszystko wynika z instrumentu i gry. Czasami zdarza się też tak, że budzę się rano i dręczy mnie pewna melodia. Nie mam pojęcia, czy gdzieś to usłyszałem czy może wymyśliłem we śnie. Parę razy, właśnie w ten sposób, zorientowałem się, że robię plagiat. Przynosiłem numery na próbę, a trębacz mówił: "Sorry stary, ale to już było".
Czemu tak późno wziąłeś się za jazz? O twojej miłości do tej muzyki, mówisz już przecież od wielu lat.
Myślę, że to kwestia dojrzałości finansowej. Piosenki śpiewane z gitarą, na ulicy, były po to, żeby w ogóle przeżyć i przetrwać. To stosunkowo łatwy instrument jeśli chodzi o prosty podkład pod piosenki. Z dnia na dzień można wyjść i grać, co zresztą sam uczyniłem. Nauczyłem się E-dur, A-dur, H-dur, wyskoczyłem na ulicę, zaśpiewałem kilka bluesów i od razu, w kapeluszu pojawiły się pierwsze pieniądze. Jak zobaczyłem, że to działa, zacząłem komponować kolejne piosenki i w ten sposób stałem się Maleńczukiem. W porównaniu do saksofonu, gitara jest tanim instrumentem. Wystarczy tylko co jakiś czas wymienić struny. Moje życie tak się poukładało, że tematy do pisania tekstów cały czas gdzieś tam były. Kariera potoczyła się więc w taki a nie inny sposób. Teraz mam 55 lat. Jeszcze 10 i "Tango Libido" stanie się śmieszne. Nie chcę skończyć jak Połomski śpiewający "Bo z dziewczynami" w wieku lat 80. (śmiech). Wmawiam sobie, że moje opus magnum jest wciąż przede mną. Wszyscy dookoła pukają się w głowę: "Maleńczuk zwariowałeś! Zarzynasz kurę, znoszącą złote jaja!". A może ja tego złota mam już dość? Jeśli to wszystko się poukłada, płyta fajnie się sprzeda, to być może uda mi się trafić do zupełnie nowego środowiska. Zawsze mi się wydawało, że jazzmani to inny sort ludzi. Ten lepszy (śmiech). Chciałbym przebywać wśród nich.
Czyli polski artysta z ambicjami, który chce jednocześnie zarobić, musi wcześniej przejść przez ścieżkę tzw. "komerchy"?
Mam nadzieję, że nie. W Polsce jest środowisko jazzowe. Są muzycy, którzy grają świetną muzę. Im dłużej w tym siedzę, słuchając nowych rzeczy, tym bardziej doceniam to co tu mamy. Ostatnio, podczas próby w Harendzie usłyszałem gościa, który nazywa się Michał Sołtan. Myślałem, że to Lee Ritenour albo inny Mike Stern. A tu się okazało, że to materiał nagrany przez Polaków. Mamy w kraju nowoczesne środowisko jazzowe i ja zamierzam tam wkroczyć! Chcę pociągnąć cały ten bajzel swoim nazwiskiem i swoją pozycją. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że wszyscy są tam lepsi ode mnie. Muszę stwierdzić, że nawet mi się to do pewnego stopnia podoba. W polskim show-biznesie można sobie mocno "wydmuchać" ego. Łatwo pomyśleć, że ma się 5 metrów wzrostu. A ja nie chcę mieć takiego wrażenia. Jestem wystarczająco wysoki, żeby przyjąć z pokorą, że jestem od kogoś słabszy. Taka sytuacja sprzyja mojemu dalszemu rozwojowi.
Powiedziałeś kiedyś, że gdy tylko przestaniesz pić, zrobisz światową karierę w muzyce jazzowej. Podtrzymujesz to stanowisko?
Znam bardzo wiele przykładów światowej sławy muzyków jazzowych, których kariery zaprzeczyłyby tej tezie. Jednak w moim przypadku alkohol i jazz, nie idą w parze. Nie potrafię grać na saksofonie po pijanemu.
A więc przyszła pora na zupełnie nowy rozdział w karierze? Chcesz, żeby ludzie zwrócili większą uwagę na Jazz For Idiots niż na samego Maleńczuka? Koniec kontrowersji, ćpania i chlania?
(śmiech) Coś w tym stylu. Ale umówmy się, że historia jazzu to jednak, mimo wszystko, ćpanie i chlanie. Wygląda więc na to, że jestem na to skazany. Jeszcze zanim urodził się Elvis Presley, w amerykańskim jazzie było już wszystko: heroina, kokaina, co tylko chcesz. Był Armstrong, który ciągle palił haszysz, czy Davis i Parker, którzy nie stronili od twardych narkotyków. Jazz to dziesiątki artystów, którzy żyli na marginesie społeczeństwa, robiąc jednocześnie wielką sztukę. I chyba właśnie dlatego, nie może mnie wśród nich zabraknąć.
rozmawia Bartłomiej Luzak