Dopiero co wrócił z trasy promującej nowości Ibaneza na rok 2016, a wcześniej z występów w... Chinach. Martina Millera udało nam się złapać podczas spotkań dealerskich firmy Meinl w Łodzi.
Zapytaliśmy oczywiście o jego współpracę z gitarowymi markami. Nie zabrakło też kilku dobrych rad dotyczących muzycznego rozwoju i ćwiczeń…
Rozmawiał: Bartłomiej Luzak
Jaki splot zdarzeń spowodował, że Martin Miller gra na gitarze?
W mojej rodzinie od zawsze pełno było muzyki, dlatego naturalnie ku niej grawitowałem odkąd pamiętam. Na gitarze zacząłem grać mniej więcej w wieku 8-9 lat, kiedy to bliżej zainteresowałem się leżącym w domu akustykiem. Tata pokazywał mi od czasu do czasu jakieś akordy i opalcowania. Ale tak naprawdę bakcyla połknąłem kiedy mój kuzyn przyniósł tanią podróbkę Strata z jakimś wzmacniaczem. Elektryczne brzmienie poruszyło w mojej duszy tę właściwą strunę.
Jesteś samoukiem, czy masz za sobą formalną edukację muzyczną?
Na początku rodzice opłacali mi nauczyciela gitary klasycznej, ale nie sprawdzało się to zbyt dobrze, więc w końcu wybór padł na lokalne konserwatorium muzyczne, w którym przez sześć lat zgłębiałem teorię muzyki, szlifowałem grę na gitarze i ćwiczyłem słuch. Kolejnym krokiem była szkoła wyższa - aby się do niej dostać, przygotowywałem się przez pół roku. Ale było warto! To miejsce zmieniło całkowicie moje życie - oddychałem muzyką przez 24 godziny 7 dni w tygodniu. Po studiach z kolei sam wcieliłem się w rolę nauczyciela i szkoliłem innych gitarzystów. Tak więc edukacja muzyczna grała dużą rolę w ukształtowaniu mnie jako muzyka.
Jak udały się koncerty w Chinach? Słyszałem, że właśnie wróciłeś z trasy Laney Tour.
Udało mi się wrócić dokładnie na święta. Gdybym miał jednym słowem opisać ten wyjazd, powiedziałbym, że był "intensywny". Zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Grałem 6 różnych koncertów w 6 różnych częściach kraju. Było dużo wywiadów, wizyt w sklepach muzycznych, sesji zdjęciowych, koncertów i prób. Wydawać by się mogło, że zawód muzyka to czysta przyjemność, ale to naprawdę ciężka robota. Oczywiście za nic w świecie nie zamieniłbym jej na inną. Te doświadczenia są jedyne w swoim rodzaju!
Po tak wyczerpujących podróżach na pewno możesz powiedzieć coś na temat różnic w odbiorze twojej muzyki w Europie i Azji.
O tak. Publiczność w Azji znacznie różni się od tej europejskiej. Tam na koncertach pojawia się znacznie więcej kobiet oraz osób, które nie zajmują się zawodowo muzyką. Dla mnie to naprawdę świetna wiadomość, że wśród moich fanów są nie tylko gitarzyści. Swoją drogą, wydaje mi się, że im dalej na wschód, tym więcej osób pojawia się na moich koncertach.
Wśród naszych czytelników, mimo wszystko, dominują gitarzyści. Pozwól, że wrócimy do tematu firmy Laney, która organizowała twoje koncerty w Chinach. Opowiedz co nieco o ich wzmacniaczach, z których korzystasz.
Moim najwierniejszym towarzyszem podróży jest 30-watowe combo Ironheart. Jako wolny strzelec gram najróżniejsze sztuki przy różnych ustawieniach brzmienia. Wszechstronność i mobilność tego sprzętu zdecydowanie przemawiają na jego korzyść. Jeśli mam ten luksus, aby zabrać ze sobą dwa wzmacniacze, dodatkowo towarzyszy mi jakiś inny model z serii Lionheart. Ustawiam na nim czyste brzmienie. Według potrzeb przełączam się między dwoma wzmacniaczami i takie rozwiązanie daje mi największą frajdę. Tak było w przypadku ostatnich koncertów w Chinach. Nieco inaczej pracuję w studio. Do nagrywania cięższych riffów wykorzystuję Laney IRT-Studio. Do lżejszych rzeczy wykorzystuję model L5. Obydwa wzmacniacze umożliwiają nagrywanie bezpośrednio do komputera. Nie wymagają obciążenia kolumną głośnikową, ale wzmacniacz gra dokładnie tak jak powinien. Daje to znakomite efekty i bardzo ułatwia mi życie.
I właśnie dlatego wybrałeś markę Laney?
Nasza historia zaczęła się kilka dobrych lat temu. Większość wzmacniaczy, z których korzystałem, jeszcze zanim rozpocząłem współpracę z firmą Laney, pochodziła właśnie od nich. Pierwszy lampowy sprzęt, na jakim grałem, to model GH50L. Można go zresztą zobaczyć i usłyszeć na moich starych filmach z YouTube. Wybór był więc dość naturalny. Kiedy marka Laney zaproponowała mi współpracę, korzystałem z cyfrowych rozwiązań posiłkując się monitorami FRFR (Full Range Flat Response). Byłem usatysfakcjonowany brzmieniem, dlatego w ogóle nie rozglądałem się za wzmacniaczami lampowymi. Pewnego dnia Tom Weise z Laneya przysłał mi jeden do testów. Wystarczył jeden koncert zagrany na tym sprzęcie, żebym zdał sobie sprawę z tego, że właśnie to jest mi potrzebne na scenie. Oddzwoniłem do Toma i tak to się zaczęło…
A jak wyglądają kulisy romansu z Ibanezem?
Było bardzo podobnie jak w przypadku marki Laney. W swoim życiu miałem więcej Ibanezów niż jakichkolwiek innych gitar. To trochę jak z parą starych butów, które po prostu mi pasują. Jako szczęśliwy członek rodziny muzyków, którzy mają przyjemność współpracować z Ibanezem, muszę również powiedzieć, że ich wsparcie stoi na bardzo wysokim poziomie. Ta współpraca otworzyła przede mną wiele drzwi. Mam nadzieję, że nadal będzie nam się dobrze układało. Jeśli chodzi o sam sprzęt, wielkim plusem jest ich ogromny asortyment. Niezależnie od tego, czy potrzebuję 6 czy 7 strun, humbuckerów, singli, gitary barytonowej, elektro-akustycznej, z mostkiem Floyd Rose albo Vintage Tremolo, zawsze mogę liczyć na coś, co będzie odpowiadało moim potrzebom.
Z jakich modeli Ibanezów korzystasz dziś najczęściej?
W trasie najczęściej towarzyszą mi dwa modele customowych gitar z serii RG: 24 progi, 2 humbuckery i obustronny mostek tremolo, który idealnie trzyma strój. Te gitary pozwalają mi uzyskać bardzo szeroki wachlarz brzmienia. Najlepiej sprawdzają się na podkręconym gainie, kiedy gram partie prowadzące. Kolejna gitara, który posiadam, jest bardzo podobna do modeli RG, jeśli chodzi o kształt. To PGM80P. Różnica tkwi w brzmieniu, które jest znacznie bardziej vintage’owe. Podobnie zresztą jak mój AR2619, lepiej sprawdza się w rocku niż w shredzie. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o nowej serii Talmanów. Właśnie dostałem prototyp modelu TM1730M i z miejsca zostałem wielkim fanem tej gitary. To połączenie vintage’owego brzmienia przystawek typu single-coil oraz wygody i łatwości gry, które towarzyszą bardziej współczesnym gitarom.
Żeby zaspokoić technologiczny głód naszych czytelników, powiedz jeszcze kilka słów o efektach, na jakich grasz.
Nie wyobrażam sobie pracy bez procesora Fractal Audio AxeFX II, który towarzyszy mi od dawna. Wykorzystuję go zarówno do nagrywania, jak i w charakterze jednostki efektowej połączonej z lampowymi wzmacniaczami. Urządzenie jest tak wszechstronne, że sprawdza się w ciasnych knajpach i na wielkich stadionach. Ostatnio zaopatrzyłem się również w pedał Atomic Amplifier. Pozwala wykręcić niesamowite brzmienia. Świetnie spisuje się jako efekt, ale także jako wyjątkowo mobilny wzmacniacz. Zabieram go ze sobą zawsze wtedy, kiedy uczę gry na gitarze lub gdy jeżdżę na imprezy takie jak NAMM. Po prostu wrzucam go do torby i jestem gotowy do pracy. Mój arsenał wspiera również Torpedo CAB. Urządzenie symuluje brzmienia głośników. Przez tę kostkę przechodzi sygnał wyjściowy z moich wzmacniaczy, który idzie później do realizatora. Dzięki temu nie muszę martwić się o złe ustawienie mikrofonów na paczkach podczas występu. Jeśli chodzi o analogowe kostki, ostatnio bardzo zainteresowałem się marką Wampler Pedals. Moim faworytem jest Velvet Fuzz. Ta zabawka to Eric Johnson zamknięty w małym pudełku!
Z tego co mówisz, bardzo dobrze żyjesz z cyfrowym sprzętem. Jestem ciekaw jak wygląda u ciebie proces tworzenia w czasach, kiedy technologia potrafi wiele ułatwić.
Nie mam na to jednego sprawdzonego przepisu. Kiedy tworzę coś nowego, staram się mieć otwarty umysł. Wiele razy napisałem utwory, gdzie wszystko bazowało na danym gitarowym riffie. Są i takie, gdzie pomysł zrodził się z progresji jakiegoś akordu, linii basowej albo rytmu perkusji. Czasami kiedy tworzę, nie potrzebuję gitary. Wystarczy pianino lub komputer. Często zapisuję różne pomysły lub nagrywam je na wideo. Otwarty umysł naprawdę sprawdza się lepiej od podążania utartą ścieżką. Większość czasu spędzam przed komputerem z kilkoma gotowymi instrumentami i brzmieniami, sprawdzając dokąd mogą mnie zaprowadzić. Właściwymi nagraniami i produkcją zajmuję się dopiero, gdy materiał jest gotowy. Wtedy szukam odpowiednich muzyków, z którymi mógłbym podjąć współpracę oraz zastępuję ścieżki gitar. Nie stanowi to jednak reguły. Podczas współpracy z Tom Goetze Band, kiedy cała muzyka była już napisana, po prostu spotkaliśmy się w jednym pokoju, wcisnęliśmy "record" i w niemal niezmienionej formie materiał trafił na płytę.
Czy komponowanie jest dla ciebie równie ważne, co aspekty produkcyjne?
Produkcja zawsze fascynowała mnie w takim samym stopniu jak komponowanie i granie koncertów. To bardzo ważny element procesu twórczego. Wszystko się tak naprawdę splata. Czasami trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica między komponowaniem, wykonem i produkcją. Już podczas nagrań w pewien sposób produkuję materiał. Widzę to szczególnie podczas pracy nad moimi solowymi projektami, kiedy to ja wszystkim dowodzę. Wszystko łączy się w jeden wielki proces twórczy.
A gdzie w tym wszystkim czas na ćwiczenia?
Cóż, życie muzyka na pełen etat nie jest tak ekscytujące, jak mogłoby się niektórym wydawać. Mam naprawdę dużo na głowie: organizacja koncertów, loty, trasy, występy. Za tym wszystkim idzie również dużo papierkowej roboty, nauka, próby, nagrania wideo i inne działania promocyjne. Przyznam szczerze, że chciałbym mieć nieco więcej czasu na ćwiczenia. Staram się poświęcić na nie przynajmniej 2 godziny dziennie, aby utrzymać pewien poziom gry. Kiedy mam więcej czasu, zwykle poświęcam go na komponowanie, produkcję i miksy. Staram się, aby kreatywność, praca i ćwiczenia działały w pewnej harmonii. Bardzo ważna jest w tym wszystkim regularność. Lepsze efekty dadzą 20-minutowe ćwiczenia każdego dnia niż 10 godzin gry praktykowane raz w tygodniu. Nasz mózg często zapomina o rzeczach, które nie są regularnie powtarzane.
To jakie ćwiczenia zdarza ci się powtarzać najczęściej?
Oprócz tych mechanicznych i fizycznych, które utrzymują moje palce w formie, robię dużo transkrypcji. I to nie tyle całych piosenek czy solówek. Wybieram pojedyncze frazy i karmię nimi swój umysł. Później ćwiczę poprzez wprowadzanie zmian do riffów, które udało mi się rozbić na czynniki pierwsze. Improwizowanie to podstawa moich ćwiczeń. Wybieram sobie jakiś standard, np. "All the Things You Are" a następnie narzucam sobie pewne ograniczenia. Grać tylko na kwartach, wykorzystać pełne akordy, używać tylko struny D albo G albo nie przerywać, płynnie przechodząc przez wszystkie dźwięki. To wszystko staje się później częścią mojego "improwizacyjnego słowniczka".
Patrząc na twoje zdjęcie z Ibanezem, ktoś kto cię wcześniej nie słyszał mógłby pomyśleć, że jesteś tylko shredderem, a jednak w twojej grze jest wyraźny pierwiastek jazzowy…
To ciekawe, bo obecnie wielu gitarzystów słucha Grega Howe albo Guthrie Govana i chce brzmieć tak jak oni. Nie uświadamiają sobie, że metalowa technika tutaj nie wystarczy, bo najważniejsza jest umiejętność improwizacji. W efekcie nie działa to zbyt dobrze. W moim przypadku było inaczej - nie starałem się kopiować kogoś, kto gra fusion, wpływ muzyki jazzowej był naturalny. Wyrosłem jako gitarzysta rockowy, ale na swej ścieżce edukacyjnej grałem sporo jazzu - byłem członkiem big bandów, a także mniejszych składów jazzowych już w konserwatorium. Na studiach był to już prawie wyłącznie jazz. Tak więc mój styl to połączenie muzyki rockowej, której uczyłem się sam, z muzyką jazzową poznawaną w trakcie formalnej edukacji.
Czy w oparciu o swoje doświadczenia mógłbyś dać jakąś radę czytelnikom naszego magazynu?
Bardzo często zasypywany jestem przez młodych gitarzystów różnego rodzaju pytaniami, jak można rozwiązać ich problemy. Przyznam, że z reguły na nie nie odpowiadam. Wyznaję bowiem zasadę: kiedy jestem chory, idę do lekarza. Nie wysyłam do lekarza e-maila z pytaniem "co mi dolega i jak to wyleczyć". Identycznie jest z muzyką. Aby pomóc uczniowi muszę go poznać i zrozumieć, muszę usiąść razem z nim i poświęcić mu czas. Nie da się tego zrobić na odległość, a przynajmniej nie jest to z reguły skuteczne. Moja porada to: ZNAJDŹ DOBREGO NAUCZYCIELA i zapisz się do niego na regularne lekcje. Tylko to zapewni ci harmonijny i efektywny rozwój.
Jakie wielkie plany na rok 2016?
Mniej więcej od dwóch lat gram z Tomem Quaylem, z którym łączy mnie muzyczna chemia. Często występowaliśmy w duecie, tylko dwie gitary, bez podkładu. Z tych muzycznych spotkań zrodziła się płyta, którą zamierzamy wydać w tym roku. W wolnych chwilach komponuję także materiał na kolejną płytę solową, ale nie mam jeszcze dla niej sztywno określonych ram czasowych.
Rozmawiał: Bartłomiej Luzak