Robert Chojnacki, Jacek Królik, Grzegorz Kupczyk, Ryszard Sygitowicz, Mietel Jurecki i Tomasz Zeliszewski nie myślą o muzycznej emeryturze - zamiast tego założyli zespół o wymownej nazwie i nagrali płytę, która pod patronatem naszego Magazynu ukazała się 20 listopada 2015 r. Z tej okazji rozmawiamy z Jackiem Królikiem, Ryszardem Sygitowiczem i Mietkiem Jureckim.
Jak powstał zespół Wieko?
Z Robertem Chojnackim jesteśmy członkami władz ZAIKS-u. Podczas jednego z posiedzeń Zarządu Robert zaproponował: "Może byśmy coś razem zagrali, a nie tylko siedzieli przy ZAiKS- owskim stole?". Zgodziłem się i na początku graliśmy prehistoryczne piosenki Roberta, które nagrał z De Mono i z Piaskiem, a jednocześnie zajęliśmy się jego nowymi kompozycjami, z których część znalazła się na naszej płycie. Pozostałe piosenki powstały przed pierwszą próbą zespołu. Zanim oficjalnie założyliśmy Wieko, zapisałem na kartce powody dla których jestem zainteresowany takim pomysłem: "Chcę grać muzykę którą lubię, w towarzystwie znakomitych muzyków, jednocześnie nie udając młodego rock and rollowca i utrzymywać się bez żebrania o koncert, nagranie, itd.".
Pytanie o nazwę zespołu zazwyczaj jest dla redaktora strzałem w kolano, ale gdy grupa występuje pod szyldem "Wieko", trudno je pominąć. Czy chodzi o wiek i świadomość etapu życiowego?
Gdy ustalaliśmy skład zespołu to zadzwoniłem do Jacka i powiedziałem, że zakładamy zespół starych muzyków, którzy osiągnęli już wielkie sukcesy i umieją grać w nieprzeciętny sposób, ale Jacek ze względu na wiek nie jest brany pod uwagę. Rozłączyliśmy się, po czym Jacek zadzwonił za 5 minut, mówiąc, że wcale nie jest taki młody i spytał, czy słyszałem o tradycji syna pułku (śmiech).
Projekt powołania nowej formacji znałem od dłuższego czasu, jednak moja metryka spowodowała, że angaż dostałem niejako awansem. Obniżam średnią zespołu, bo jestem naście lat młodszy od każdego kolejnego członka zespołu. To oczywiście wszystko jest w kategorii żartu, bo od wielu lat pracuję z Mietkiem i Ryśkiem w zespole Giganci Gitary.
Bardzo się cieszę, że Mietek ugiął się pod argumentem, że Jacek jest synem pułku. Udział Jacka w tej kapeli jest nieoceniony i ogromnie się cieszę, że gramy razem. W ten sposób całość rozwija się w dobrym kierunku, a nasz skład personalny gwarantuje niezłą jazdę.
Jak się czujecie po sesji nagraniowej?
Jesteśmy w przeddzień wydania płyty - mamy uczucie sporego zmęczenia, ale nie mniejszego zadowolenia. To etap odsłuchiwania zgranego materiału, akceptacji masteringu, kiedy pojawia się moment może nie tyle niepewności, co pewnego rodzaju znużenia wielotygodniową pracą i ostateczną decyzyjnością. Chociaż może jednak bluźnię, bo to jest niesamowicie satysfakcjonująca, wręcz elektryzująca chwila. To moment odpowiedzi na wszelkie pytania. Wcześniej mogliśmy stosunkowo bezkarnie nagrać wiele śladów gitarowych. Wszyscy w zespole jesteśmy sprawnymi muzykami, więc nagrywanie przebiegło w sposób bezkolizyjny, błyskawiczny i twórczy. Teraz podczas zgrań w studio Wojtka Olszaka, otrzymujemy rezultat, odpowiedź jak bardzo nabroiliśmy. I wydaje mi się, że dosyć, ale w pozytywnym sensie. Miksy są przejrzyste, klarowne, bardzo mocne i konsekwentne jeśli chodzi o stylistykę muzyczną, co daje mi sporą satysfakcję. Dawno nie nagrałem tak pełnokrwistej rockowej płyty.
Miałem przyjemność usłyszeć kilka miksów w studio - odniosłem wrażenie zderzenia ze ścianą gitar, w której jednak wszystko ma swoje, precyzyjnie dobrane miejsce
To, co nazwałeś ścianą gitar jest efektem precyzyjnych przemyśleń aranżacyjnych. Ona nie wynika z nałożenia ogromnej ilości śladów. To często ażurowe, a przez to czytelne i konkretne aranże. Nie zapełnialiśmy Pro Toolsa do czerwoności wielobarwnością i ilością gitar. Położyliśmy nacisk na to, by płyta mocno przypominała to, co gramy na koncertach. Tam nie ma szaleństwa z ilością śladów, tysięcy edycyjnych nakładek. Jest po prostu mocne granie dwóch gitarzystów, którzy posiłkują się czasem gitarą akustyczną, czy zdwojeniem w stereofonicznej partii. Generalnie to koncepcja bardzo skutecznego gitarowego duetu. Nie muszę dodawać, że z Sygitem posiadam połączenie i zrozumienie niemal kosmiczne.
Robert Chojnacki do tej pory był znany przede wszystkim z przebojów pop-rockowych De Mono, Piaska oraz twórczości solowej w innej stylistyce.
Robert jest kompozytorem piosenek, które da się zanucić i zagwizdać. Aby zagrać je z sensem i w rockowy sposób, należało je odpowiednio zaaranżować. Aranżerami w tym zespole są wszyscy jego członkowie.
Dużo wniosło to, co my z nimi zrobiliśmy. To wspólna praca wszystkich, oczywiście nie ujmując nic Robertowi. Na początku, jeszcze przed nagraniami, siedzieliśmy we dwóch z Robertem u mnie w domu i nagrywaliśmy takie pseudo rybki, na których powstawały pierwsze riffy. Później to przeszło przez wiele faz ewolucji, ale podstawa została. Jacek i Mietek wymyślili wiele ciekawych zagrywek, jak i nierzadko wytyczali kierunek aranżacji. Generalnie praca nad tym materiałem z takim składem to sama przyjemność.
Praca przebiegała bardzo szybko - towarzystwo jest na tyle dojrzałe i sprawne, że podczas trzech mitingów dokonaliśmy całego cyklu przygotowawczego. Po rozesłaniu demówek spotkaliśmy się na początku marca po raz pierwszy, drugi raz po świętach Wielkanocnych, trzeci raz w maju i wtedy zamknęliśmy etap przygotowań - byliśmy gotowi do nagrań. Przyznam, że przy moich skądinąd szybkich standardach pracy studyjnej, a do tej pory nagrałem ponad 150 płyt, a Mietek ponad 300, to tempo wręcz zawrotne. Fakt, że zespół potrafi pracować tak szybko, to nie tylko powód do dumy, a przede wszystkim źródło satysfakcji. Warto dostrzec nie tylko aspekt sprawności, ale wzajemnego bezkolizyjnego dogadywania się, bo tak nasycona osobistościami i indywidualnościami grupa mogłaby szybko i niekoniecznie pozytywnie zaiskrzyć.
Wróciliście do nagrywania na setkę, czyli wszyscy razem.
Kiedyś były tylko takie możliwości, więc nikt nie wpadał na to, żeby nagrywać coś osobno. Przecież w takiej sytuacji traci sens nazwa "zespół". Podczas grania patrzymy sobie w oczy i każdy z nas czuje, że gramy świetnie (śmiech). Jeżeli ktoś się pomyli, to nagrywamy od początku i nie robimy z tego problemu. W ten sposób wróciliśmy do czasów naszej młodości, bo tak kiedyś nagrywaliśmy nasze płyty. Dograliśmy tylko solówki gitarowe i partie saksofonów oraz gdzieniegdzie jakieś duble. Ja zawsze gram całe partie od początku do końca, bo tylko wówczas słychać emocje muzyka. Wystarczająco długo obserwuję sytuację, gdy wynajęty facet przychodzi i gra na bębnach, drugi wynajęty gra na basie z nut, albo ktoś na papierowej serwetce pisze mu akordy i mówi w tej amatorskiej sytuacji o swoich profesjonalnych oczekiwaniach. My zrobiliśmy trzy dni prób w czasie których nagraliśmy demo 19 piosenek. Wcześniej rozesłałem kolegom materiał muzyczny, więc na sesję nagraniową wszyscy przyjechali przygotowani, z konkretnymi propozycjami i przemyśleniami dotyczącymi sposobów w jakie można zagrać każdą z piosenek. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach ktoś ma jakieś oczekiwania - jakiś dyrektor, producent, itp. Tutaj producentami jesteśmy my. Wszystko odbyło się w gronie sześciu osób i to my decydowaliśmy o brzmieniu, aranżacji i każdym innym szczególe muzycznym. To my jesteśmy odpowiedzialni za kształt i zawartość muzyczną tej płyty.
To samo dotyczy również autorów i ich tekstów.
Zaprosiliśmy znakomitych polskich autorów, którzy pamiętają festiwal w Woodstock z 1969 r., okres świetności największych zespołów rockowych świata oraz szczerość przekazu, prawdziwe piękno i legendę tamtych lat. Andrzej Sikorowski, mimo, że sam na co dzień gra inną muzykę, napisał tekst "Rockowa miłość", który wyjaśnia tę całą sytuację: "Szkoda pianę bić o polityce, lepiej sobą być w swojej muzyce". Specjalne wyrazy podziwu należą się dla Zbigniewa Książka, który przysyłał kolejne teksty w błyskawicznym tempie. Piękne teksty napisali również: Bogdan Olewicz (mój przyjaciel od kilkudziesięciu lat), Staszek Głowacz (z którym ostatnio pracuję nad jego płytą solową) i Tomek Zeliszewski.
Tomek Zeliszewski napisał wiele tekstów, które trafiły do repertuaru Budki Suflera, gdzie współtworzyliście znakomitą i rozpoznawalną brzmieniowo sekcję rytmiczną.
Robert zaproponował Tomka, pytając jednocześnie czy nie mam nic przeciwko temu. Ponieważ wcześniej grałem z Tomkiem przez kilkadziesiąt lat, więc sekcyjnie nie mamy problemów - gramy i wszystko się kołysze. W tajemnicy powiem, że Tomek ćwiczy codziennie, w przeciwieństwie do kolegów, którzy potem są zdziwieni, że mogą nie zdążyć odzyskać sprawności rąk przed koncertem. Ja też staram się jak najczęściej mieć basówkę w rękach. Nie ćwiczę gam i pasaży, ale gram z konkretnymi utworami. Ostatnio zazwyczaj gram repertuar WIEKO, aby podczas koncertów nie mieć najmniejszych wątpliwości. Poza tym instrument trzeba mieć w rękach, żeby nie zapomnieć jak wygląda, ile waży i gdzie jest As-dur.
Skoro o instrumentach mowa - jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań?
Zagrałem w Lublinie niemal na wszystkim co posiadam. Zapakowałem do samochodu tyle, ile się zmieściło: dwie głowy Randalla oraz taką ilość gitar i kostek efektowych, że z powodu ograniczeń objętościowych auta, kolumn głośnikowych musiałem poszukać na miejscu. Wykorzystałem na tej płycie niemal 20 instrumentów, każdy z pełną świadomością brzmieniową. Chcąc od razu na etapie rejestracji gitar właściwie pozycjonować je w miksie, poświęciłem sporo uwagi na ich dobór i brzmienie. W związku z tym pojawiły się oczywiście wszystkie moje ukochane Music Many, ale również nowe zabawki, np. customowy Les Paul Joe Perry Boneyard, z którym ostatnio rzadko się rozstaję. Premierowo (wyłączając muzykę filmową Zbigniewa Preisnera) zabrzmiał zjawiskowy Music Man Luke III, którym również mogę się z dumą pochwalić, gdyż w tej gitarze dokonano już w fazie produkcji nieznacznych, ale kluczowych dla mnie przeróbek, co w przypadku modelu sygnowanego praktycznie się nie zdarza. Pojawiło się parę gitar vintage, które od lat towarzyszą mi w studio. Na tę sesję z przyczyn zrozumiałych nie zabrałem instrumentów jazzowych, choć wyjątkiem jest rockabilly półpudło Washburna z wibratorem Bigsby. Były akustyki, dobro, mała gitarka Rover, a nawet ukulele. Płytę nagrałem na moim ulubionym modułowym Randallu MTS, do którego mam około 20 wymiennych preampów. Drugim wzmacniaczem był sześciokanałowy Randall 667 - najnowszy produkt, którym jestem mocno zafascynowany. Wygenerowałem na nim większość ciężkich brzmień na tej płycie, jak również parę solówek. Ten wzmacniacz zaintrygował mnie nowatorskim podejściem do brzmienia. Wszyscy nieuleczalnie co jakiś czas zmieniamy sprzęt i wydawało mi się, że w technologii konstrukcji wzmacniaczy niewiele już można wykonać, a tylko kręcić się w kółko, ale okazuje się, że jednak można - ten piec w paru aspektach gry przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Korzystałem z obecnych w studio kolumn Mietka Jureckiego i Bartka Jończyka, któremu jestem wdzięczny za pomoc. Część gitar, których z przyczyn czasowych nie zarejestrowałem u Mietka, nagrałem potem w Krakowie, w zaprzyjaźnionym od lat Studio Nieustraszeni Łowcy Dźwięków.
Jeżeli chodzi o moje gitary, były to: Music Man Axis, Music Man Luke III i Gibson Les Paul. Wszystko nagrywałem na Mietkowym Marshallu JCM900. Korzystałem z efektów Jacka Królika - jak coś zagrałem, Jacek mówił "Sygit poczekaj, podepnę Ci to…", a za chwilę włączał inną kostkę, dając upust swojemu ADHD. Ja spokojnie grałem, a Jacek - jako syn pułku - szybko zmieniał Mistrzowi efekty. Oczywiście żartuję z tym Mistrzem. Jacek ze względu na swój talent, umiejętności i warsztat jest Wirtuozem, dlatego żeby nie być gorszym wymyśliłem sobie tytuł Mistrza za wysługę lat. Do tego parę razy mnie zaskoczył, chyba po raz pierwszy słyszałem Jacka grającego z wajchą, ale zrobił to znakomicie i bardzo pomysłowo.
Gitary basowe Alembic Essence 5 i Music Man StingRay 5 nagrałem liniowo. Mam w studio komory tłumiące hałas kolumn głośnikowych, ale doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby, aby robić dodatkowy hałas i rejestrować bas mikrofonem. Mietek Felecki, który nas nagrywał, jest inżynierem dźwięku i zarazem muzykiem. Przywiózł do studia kilka ciekawych urządzeń, między innymi Eventide Mixing Link - teoretycznie prosty di- -box, jednak ciekawie wpływający na brzmienie basu. Może to idiotyczne porównanie, ale brzmienie przypomina bas nagrany na taśmę magnetofonową, gdzie słychać specyficzny rodzaj kompresji. Drive jest zachowany, bo to nie zmienia diametralnie barwy, ale brzmi znacznie przyjemniej. Prawdopodobnie normalny człowiek tego nie usłyszy, ale grało mi się świetnie i oczywiście natychmiast to kupiłem (śmiech).
Widzę, że rezultaty sesji napawają Was optymizmem.
Jeśli chodzi o nagranie płyty to mogę wypowiedzieć się w samych superlatywach - warunki w studio u Mietka są idealne. Nikt nam nie przeszkadzał, nie musieliśmy zajmować się żadnymi innymi sprawami oprócz muzyki. W tym składzie praca poszła bardzo szybko, mieliśmy przygotowanych wiele rzeczy, a resztę zrobiliśmy ad hoc. Nawet podczas nagrywania pojawiło się trochę nowych pomysłów, na zasadzie - a może zagramy jeszcze to, czy tamto, zobaczymy co będzie lepsze.
Mieliśmy do dyspozycji wiele markowych i siłą rzeczy dość cennych mikrofonów, a przynajmniej połowa śladów gitar Jacka i Ryśka została nagrana niedrogim mikrofonem Lewitt - dokładnie takim, jaki od kilku lat jest wręczany jako jedna z nagród w konkursie Solo Życia. Nie ulegamy magii nazw i wybieramy to, co daje właściwe brzmienie. Grzesiek Kupczyk jest bardzo sprawnym wokalistą, więc nagrał partie wokalne 19 piosenek w 3 dni, każdą z nich rejestrując po kilka razy, a do tego dołożył jeszcze chórki. Kolejnym etapem była edycja - trzeba było uporządkować materiał, wybrać najlepsze wersje, bo prawie każdą piosenkę nagraliśmy kilkakrotnie.
Kto jest odpowiedzialny za miks i finalne brzmienie płyty?
Wojtek Olszak zmiksował materiał w sposób normalny, czyli dzisiaj nienormalny - analogowy. Oznacza to, że można miksować jednocześnie tylko jedną piosenkę, wcześniej przegrywając ścieżki gitar na wielośladowy magnetofon Studer, dzięki czemu zyskuje się niepowtarzalną kompresję taśmy magnetycznej. Zmiksowany materiał Wojtek przysyłał nam do oceny i każdy z nas miał możliwość przekazania swoich uwag. Demokracja to straszna rzecz, ale dzięki temu pojawiło się wiele cennych obserwacji dotyczących czasem drobnych detali, pojedynczych dźwięków, sylab, użycia efektów itp. To już w zasadzie aptekarska dokładność. Ja nie przejmowałem się gitarą basową, tylko spójnością wszystkich pasm i instrumentów, bo gramy w jednej drużynie. Uważam, że dzięki temu systemowi współpracy osiągnęliśmy znakomite efekty. Za każdym razem Wojtek robił poprawki i dopiero wtedy, gdy miks został zaakceptowany, mógł rozpiąć stół, krosownicę i rozpocząć pracę nad kolejnym utworem. Mastering zrobił Grzegorz Piwkowski, w podobny sposób jak Wojtek, przysyłając nam różne wersje do oceny. Przy okazji bardzo dziękuję Wojtkowi i Grzegorzowi za cierpliwość w czasie realizacji naszych uwag.
Mam wrażenie, że energia utworów jeszcze bardziej potęguje się na koncertach.
Zagraliśmy do tej pory trzy koncerty i stwierdzam z przyjemnością, że dawno nie czułem się tak euforycznie. Przyznaję, że od lat nie zanurzałem się zbyt często w tak mocno rockowy anturaż. Ciężko porównać koncerty nasycone dużą dawką wirtuozerii gitarowej, którą miałem w Brathankach, do tak pełnokrwistego rockowego koncertu, jakim jest Wieko. Przez ostatnich naście lat, nie bez satysfakcji oczywiście, pracowałem przede wszystkim z wykonawcami spoza sceny mocno rockowej. Podobne koncerty grałem około 20 lat temu, kiedy towarzyszyłem takim wykonawcom jak Lombard, Urszula, Tilt czy Chłopcy z Placu Broni. Ale chyba też jednak nie aż tak ostro.
Jestem zachwycony możliwością grania koncertów z tak profesjonalnymi muzykami. Mamy znakomity materiał muzyczny, z którego jesteśmy dumni i umiemy to zagrać w niespotykany sposób. Publiczność widzi, że świetnie się czujemy grając dla niej, więc również jest szczęśliwa. Ja także wolę oglądać na scenie muzyka wesołego i szczęśliwego, ponieważ gra to co lubi i umie. Wychodzę natychmiast z koncertu wykonawcy, który wygląda jakby na scenie stał za karę, chciałby stamtąd jak najszybciej uciec i nigdy więcej na nią nie wchodzić ze swoją tak zwaną propozycją muzyczną.
Wojtek Wytrążek