Czarne buty i spodnie, kraciasta marynarka oraz znaczna ilość brylantyny na włosach - tyle wystarczyło, by 9 września 1956 roku Elvis Presley zdobył serca całej Ameryki. Plus oczywiście wielki talent.
To właśnie tego dnia "Król Rock and Rolla", jak został później ochrzczony Elvis, po raz pierwszy wystąpił w oglądanym od Zachodu po Wschód Ameryki programie "Ed Sullivan Show". W czasie kilkuminutowego setu wykonał swój wielki przebój "Hound Dog". Przy wsparciu muzycznego tria rozkochał w sobie znajdujące się na widowni kobiety, a mężczyzn zainspirował do zmiany stylu ubierania na tzw. "Presleya". W kolejnych latach każdy modny przedstawiciel płci męskiej winien był swoją grzywkę "pociągnąć" do tyłu żelem lub brylantyną, a garderobę zaopatrzyć w zestaw eleganckich spodni i koszul. Ten krótki występ w ogólnokrajowej stacji pokazał, że rock and roll może stać się wiodącym nurtem muzycznym na całym świecie. Co prawda starsze pokolenie czuło się zgorszone, widząc Elvisa zmysłowo poruszającego się i wijącego na scenie, ale "kości zostały rzucone". Nie było już odwrotu.
Oglądając znajdujące się na portalu Youtube owe nagranie programu u Eda Sullivana starałem się przyjrzeć dokładnie estradzie, na której wystąpił Elvis wraz ze swoim zespołem. Oczywistym było to, że pierwszy plan został zdominowany przez charyzmatycznego wokalistę. Drugi - przez stojących i grających muzyków. Skupiłem się jednak na tle, które znajdywało się za plecami wykonawców. Backgroundem okazała się kurtyna - bardzo pospolita, niczym się nie wyróżniająca. Setki podobnych materiałów widziałem w przeróżnych teatrach, czy nawet szkołach. Gra świateł? Była, jeżeli ową grą moglibyśmy nazwać jednostajne oświetlenie szalejącego po estradzie bruneta. O czymś takim jak confetti płynące ze sceny nie było nawet mowy. Mówiąc krótko - oprawa jednego z najbardziej znanych występów Elvisa Presleya była mierna. Lecz recenzuję ją z perspektywy człowieka, który w 2015 roku ma zebrane niemałe doświadczenie koncertowe. Widziałem już przeróżne efekty, których nie powstydziliby się nawet hollywoodzcy producenci kasowych filmów. Tyle, że 1956 roku takie zabiegi były niepotrzebne. Liczyła się niesamowita ekspresja Presleya. Liczyło się to, że po odegraniu całego show jego czoło błyszczało od strużek potu, a idealnie ułożona fryzura traciła swój ład.
***
W roku 2011 trasa irlandzkiej grupy U2, zatytułowana "360° Tour", uzyskała miano najbardziej dochodowej trasy koncertowej w historii muzyki. Jej zyski wyniosły 736 milionów dolarów. Muszę w tym miejscu dodać, że dzienne koszty jej utrzymania przekraczały 300 tysięcy dolarów. Trwała prawie 24 miesiące. W tym czasie Irlandczycy odegrali niemal 120 występów na pięciu kontynentach. Mimo, że od jej zakończenia minęły prawie cztery lata, liczby te nadal robią na mnie ogromne wrażenie.
Pomysł na niepowtarzalną i wyjątkową scenę przeznaczaną na tę trasę zrodził się w głowie lidera U2 dosyć niespodziewanie. Pewnego dnia Bono jedząc śniadanie, na pustej białej kartce zaczął szkicować coś, co kształtem przypominało szczypce. Mając pewną wizję, postanowił skonsultować ją z ludźmi odpowiedzialnymi za stworzenie estrady na nadchodzące tour. Okazało się, że ten surrealistyczny rysunek można odtworzyć w rzeczywistości. Scena uzyskała niespotykany wcześniej kształt i wymiar. Została stworzona na bazie koła, po którym muzycy mogli poruszać się w czasie odgrywania koncertu. Owe szczypce były wysokości dużego bloku mieszkalnego. Na samym szczycie każda z czterech części spotykała się, tworząc swoista igłę. Górną część sceny wyposażono w telebimy, na których widownia mogła oglądać kręconych przez ekipę filmową członków grupy. Jako, że estrada była okrągła i nie miała powierzchni tylnej, managment zespołu postanowił umieścić ją na samym środku miejsca koncertu. Dzięki temu zabiegowi można było sprzedać większą liczbę biletów, gdyż trybuny mieszczące się zazwyczaj za sceną posiadały odpowiednią widoczność. Żeby ekipa techniczna nadążała ze składaniem i rozkładaniem estrady, stworzono trzy identyczne sceny. W momencie, gdy U2 występowało w danym mieście, w dwóch kolejnych "szczypce" były już montowane.
***
12 lutego 1997 roku Bono, The Edge, Adam Clayton oraz Larry Mullen Jr. zwołali konferencję prasową w jednym ze sklepów sieci Kmart, znajdującym się w centrum Nowego Jorku. W tym miejscu zapowiedzieli swoją najnowszą trasę, nadając jej tytuł "Pop Mart". Miała promować ostatni, bardzo eksperymentalny i zaskakujący album "Pop", na którym U2 flirtowało z muzyką dyskotekową.
Stworzona na potrzeby tego tournée scena nawiązywała do supermarketów i składała się z ogromnego żółtego łuku w stylu McDonalda, dwudziestotonowego systemu nagłaśniającego, największego telebimu na świecie wartego siedem milionów dolarów, prawie czterometrowej "oliwki" umieszczonej na trzydziestometrowej "wykałaczce" i dwunastometrowej błyszczącej cytryny, z której muzycy wychodzili na bis, wykonując utwór "Discotheque", będący singlem promującym najnowszą płytę. Wszystko to było zasilane przez trzy generatory wytwarzające energię, którą zużywa tysiąc pięćset gospodarstw domowych. Efekty wizualne zostały przygotowane przez scenografa Willie’ego Williamsa oraz architekta Marka Fishera. Trasa miała być satyrą na konsumpcjonizm. Jej inspiracjami byli na pewno twórcy pop-artu, tacy jak Roy Lichtenstein, czy twarz tego nurtu - Andy Warhol. "Podkreślamy w ten sposób, że grając w zespole, jesteśmy częścią świata komercyjnego. Myślę, że właśnie do tego zjawiska odwoływał się ruch pop-art. Podejście komercyjne jest charakterystyczne dla naszych czasów, toteż sztuka czy muzyka nie powinny się go wypierać, tylko nauczyć się łączenia wymogów rynku z wiernością własnej twórczości" - komentował trasę swojego zespołu The Edge.
Pięknem sceny jest to, że niekiedy burzy mury oraz daje stojącej przed nią widowni nadzieję na lepsze czasy. Historycznym występem grupy U2 w trakcie tej trasy był koncert w Sarajewie - mieście będącym areną jednej z najbardziej krwawych wojen lat 90. Mieście, w którym ostatnią międzynarodową imprezą były Igrzyska Olimpijskie w 1984 roku. Jakiś czas temu czytałem książkę zatytułowaną "Koncert". Jej autor napisał ją po obejrzeniu właśnie tego rockowego spektaklu. Książka jest fabularnym reportażem, łączącym kilkanaście historii ludzi, którzy tego dnia byli świadkami historii. Po jej przeczytaniu wiem na pewno, że występ ten był czymś w rodzaju błogosławieństwa dla mieszkańców Bośni. Przez prawie dwie godziny zapomnieli o tym, co działo się w ich kraju przez kilka ostatnich lat.
***
Każda dekada wnosiła do oprawy koncertów coś nowego. Lata '60 zostały zdominowane przez czterech chłopaków z Liverpoolu, znanych nam wszystkim jako The Beatles. Ich pionierskie podejście do muzyki rockowej sprawiło, że dzisiaj praktycznie każdy zespół z tego gatunku, wśród swoich muzycznych inspiracji podaje autorów "Hey Jude", czy "Eight Days A Week". Lecz w swoim tekście nie chciałbym skupiać się na argumentowaniu, dlaczego The Beatles są jednym z najważniejszych zespołów rockowych w historii, bo już chyba wszystko w tym temacie zostało napisane. Oglądając występy muzyków z lat '60, kiedy to dziennikarze wszechobecną ekscytację zespołem nazwali "beatlemanią", nie skupiam się na walorach czysto muzycznych, czy też omdleniach wśród żeńskiej części widowni. Patrzę na estradę, na to, co nowego w tamtym okresie Beatlesi wnieśli do elementów wizualnych swojego koncertu. I pierwszą rzeczą, która od razu rzuca mi się w oczy jest jednakowy styl ubierania się muzyków. Do tej pory nie było zespołu, który zwracał uwagę na jednolitość swojej garderoby, czyniąc z niej swój znak rozpoznawczy. Beatlesi okazali się w tej kwestii pionierami, ale też przy okazji zarezerwowali ten element tylko dla siebie.
Kolejnym detalem wpływającym na rozwój wystroju koncertu liverpoolczyków okazał się z pozoru błahy napis "The Beatles", który pojawił się na membranie bębna basowego Ringo Starra, perkusisty zespołu. Czarna inskrypcja kontrastowała z białym tłem. Jego czcionka była taka sama, jak ta, która pojawiała się na albumach grupy. Dzięki temu logotyp kwartetu pokazywany był na każdym koncercie zespołu, i z występu na występ coraz mocniej zapadał w pamięci widzów. Dziś logo The Beatles jest jednym z najczęściej rozpoznawanych przez ludzi na całym świecie. W czasie występów po Stanach Zjednoczonych w pierwszej połowie lat '60 za muzykami można było zauważyć coś więcej, niż tylko kurtynę. The Beatles zaczęli stosować nowsze rozwiązania. Jednym z nich były wielokształtne instalacje, tworzone zazwyczaj z plastycznych materiałów. Wprowadzały one dynamikę na scenie, efekt kompletnie nieznany wówczas u amatorów koncertowych wrażeń.
Dodatkowym elementem dodającym dynamiki oraz po trochu zaskoczenia był podest, na którym rozstawiano bębny Ringo Starra. Był zdecydowanie wyższy niż ten standardowo wykorzystywany przez innych wykonawców. Przekraczał 150 centymetrów, przez co perkusista - muzyk zazwyczaj skryty za sowim zestawem - stał się najbardziej widocznym członkiem grupy. Podejrzewam jednak, że zabieg ten wyszedł artystom nieco przez przypadek. Nie wzięli pod uwagę siły perswazji, która oddziaływała ze sceny. Usadawiając perkusistę na znacznym podwyższeniu, stał się on dla widowni kimś najważniejszym. W fotografii, gdy chcemy danej osobie nadać monumentalności, kadruje się ją od dołu. Managment grupy na pewno nie chciał, by to Starra traktować jako najistotniejszą postać w The Beatles. To Lennon i McCartney, ojcowie największych hitów, mieli być twarzami zespołu. I mimo, że to oni odpowiadali za konferansjerkę oraz liderowanie grupie, to paradoksalnie najbardziej wyeksponowany z całego kwartetu był właśnie Ringo. Wraz ze swoim bębnem basowym.
W późniejszym okresie Brytyjczycy wzbogacili swoja estradę o transparent z logiem, który rozpościerał się na tle zespołu. Właściwie wykorzystali ten sam motyw, co na jednym z bębnów Starra, tyle że w większym rozmiarze. Dzięki temu logotyp był widoczny nie tylko dla osób w pierwszym, czy drugim rzędzie, ale też dla tych, którzy bawili się na samym końcu sali.
***
21 lipca 1969 roku Neil Armstrong stając jako pierwsza istota ludzka na Księżycu powiedział słynne słowa: "To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości". Owy "wielki krok" dla rozwoju oprawy koncertowej zrobiła na pewno powstała na przełomie 1972 i 1973 roku grupa Kiss. Nie jestem fanem ich twórczości. Szczerze mówiąc nigdy nie potrafiłem zrozumieć jej fenomenu. Moje zdanie bardzo często podzielają krytycy muzyczni, którzy nie widzą miejsca dla tego kwartetu w zestawieniach "najlepszych płyt rockowych wszech czasów", etc. Jednak nie mogę im odmówić tego, że odmienili wizualne standardy, które obowiązywały w tamtych czasach. Po ich ingerencji w kwestie zagospodarowania tła, gry świateł oraz scenicznego wizerunku, konkurencja musiała porządnie się nagimnastykować, by dotrzymać im kroku.
Zacznę od wielkiego napisu "KISS", który stał się obowiązkowym elementem ich koncertów z pierwszej połowy lat 70. Nie była to standardowa inskrypcja - ich napis stworzony został z setek żarówek, które ułożone w odpowiednim kształcie tworzyły święcący się logotyp zespołu, znany z ich debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "KISS" z 1974 roku. Logo nie zmieniło się po dzisiejszy dzień. Ten element scenografii okazał się jedynie swoistym preludium do dalszych, zaskakujących pomysłów zespołu.
KISS kojarzy się głównie z ich niepodrabianego i bardzo charakterystycznego scenicznego image’u. Przyznam się szczerze, że nie znam zbyt wielu ich płyt, ani nawet pojedynczych piosenek, za to ich stroje oraz malunki na twarzy - jak najbardziej. Muzycy, zestawiając ich kostiumy z garniturowymi kreacjami Betalesów, popełnili znaczący progres. Elegancję przeciwstawili elementowi szoku, zaskoczenia, grozy czy też kiczu.
Członkowie KISS stworzyli swoje alter ego - potwory, kreatury, za które przebierali się w czasie występów. Każdy z nich stworzył inny kostium, ale na tym muzycy nie poprzestali. Zaczęli na swoich twarzach tworzyć przerażające biało-czarne malunki, które miały stworzyć z nich swoiste potwory. Każdy z poszczególnych muzyków otrzymał inny wzór. I tak oto Paul Stanley - wokalista i gitarzysta - uzyskał białą twarz z czarną gwiazdą przykrywająca jego prawe oko oraz znaczną część tej strony twarzy. Dodatkowo malował usta na kolor czerwony. Gene Simmons, basista, spinał swoje długie włosy w specyficzny kucyk, a pokrytą białą farbą twarz uzupełniał dwoma czarnymi grafikami, które odwrócone o 90 stopni przypominają mi czapkę Stańczyka ze słynnego obrazu Jana Matejki. Reszta składu zmieniała się w ciągu lat wielokrotnie. Paul z Genem przewidzieli to i zadecydowali, że każdy członek może mieć tylko jeden wzór makijażu. Gdy ktoś odchodził z grupy, jego "maska" nie mogła być już powielana. Dzięki temu na scenie grupy KISS, w przeciągu prawie czterech dekad, można było ujrzeć twarz czegoś w rodzaju kota, czy monstrum z dwiema szarymi gwiazdami zamiast oczu. Element ten stał się znakiem rozpoznawczym muzyków a ja, mimo tego, że nie jestem fanem ich twórczości i nie znam zbyt wielu ich utworów, potrafię bez problemu rozpoznać KISS w gazetowych artykułach, czy retransmitowanych w telewizji koncertach.
W przypadku tego zespołu trudno nie wspomnieć o potężnych reflektorach świetlnych, które oświetlały grupę od tyłu. Poprzez takie zastosowanie światła, muzycy wydawali się stać bliżej widowni, dzięki czemu duże dystanse pomiędzy grupą a publicznością nie okazywały się aż tak znaczące.
Obecnie KISS grają show dopracowane do czystej perfekcji. Niestety nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo, a że Amerykanie omijają nasz kraj szerokim łukiem, to podejrzewam, że nic w tej kwestii się w najbliższym czasie nie zmieni. Jednak dzięki dostępowi do Internetu bez problemu mogę podziwiać występy grupy z całego świata i stwierdzić, że robią na mnie ogromne wrażenie. Kompletnie nie dziwię się, że mnóstwo ludzi uważa ich za zdecydowanie najlepszą koncertową grupę na Ziemi. Ich występy tworzone są z ogromnym rozmachem. Koszt jednego przekracza 300 tys. dolarów. Muzycy, przymocowani do obsługiwanych przez ekipę techniczną sznurków, "latają" nad publicznością. Ponadto posiadają dwie sceny, usytuowane w dwóch przeciwległych miejscach hali lub stadionu, po których "podróżują" w czasie koncertu. Wydaje mi się, że KISS od momentu swojego powstania, zamiast na dopracowywaniu utworów, skupił się na poprawianiu swoich występów - tak, by zdobyły renomę najbardziej efektownych w rockowym środowisku.
***
Dla mnie najwspanialszym występem, nie tylko lat 80., a może i całej historii muzyki, był koncert Queen w ramach Live Aid. W lipcu 1985 roku Bob Geldof oraz Midge Ure, frontman zespołu Ultravox, postanowili stworzyć jednodniową imprezę charytatywną, z której zyski miały zostać przekazane na cele jednego z najbiedniejszych państw świata - Etiopii. Do udziału w tym przedsięwzięciu zaproszenie otrzymali między innymi budujący swoją markę U2 oraz zespół pod przywództwem najlepszego, moim zdaniem, wokalisty rockowego w historii - Freddiego Mercury’ego. W momencie, gdy nad Londynem zaczęło zachodzić Słońce, Freddie w towarzystwie swoich kolegów z zespołu wbiegł na scenę. Następnie wszedł na jej krawędź, wykonał gest, jakby chciał boksować publiczność, a po chwili zasiadł za swoim pianinem. Po kilku uderzeniach w białe klawisze ustawił odpowiednie brzmienie i rozpoczął wstęp do przepięknego "Bohemian Rhapsody". Tak właśnie zaczął się nieco ponad dwudziestominutowy set, który pozostał w pamięci nie tylko 72 tysięcy naocznych świadków tego koncertu, ale także całego świata, gdyż transmisja telewizyjna z tego wydarzenia dotarła do ponad dwóch miliardów ludzi.
Queen, jak inni występujący artyści, nie mieli żadnych transparentów czy efektownych rzeźb w tle. Ich scena była tak samo prosta jak ta, na której występował Elvis Presley u Eda Sullivana. Fakt, była trzyczęściowa (po to, by w momencie, gdy jeden zespół występował przed publicznością, dwa kolejne mogły już rozstawiać swój sprzęt), ale do świadomości odbiorców docierał jedynie rzeczywisty obraz, a nie to, co dzieje się za kulisami. Lecz prostota wembleyowskiej estrady nie przeszkodził muzykom Queen w odegraniu porywającego i historycznego mini-koncertu.
***
Artyści lat 90., mając za plecami niezapomniane estrady i jej oprawy, musieli zaskoczyć widzów jeszcze bardziej. Nie wystarczyło już mieć jedynie talent i umiejętności. Ostatnim powiewem dawnych czasów, gdzie w czasie grania na żywo liczyła się tylko i wyłącznie muzyka, był fenomen Nirvany dowodzonej przez Kurta Cobaina. Wystrój sceny w czasie ich występów został znacząco wzbogacony właściwie dopiero w czasie promocji albumu "In Utero", kiedy obok muzyków stała odwzorowana makabryczna rzeźba kobiety, znajdująca się na okładce płyty. Poza tym samobójcza śmierć lidera grupy raz na zawsze zamknęła jej szansę ewoluowania w kwestii oprawy występów.
Poprzeczkę bardzo wysoko umieścili dwaj artyści z gatunkowo przeciwległych barykad: Michael Jackson i U2. "Król Popu" w czasie swoich koncertów w ramach trasy "Dangerous Tour", poza znanymi już z wcześniejszych występów układami tanecznymi, zaskakiwał chociażby tym, że po wykonaniu ostatniego utworu odlatywał ze sceny na czymś w rodzaju jetu. Dodatkowo w jego tle umiejscowione były olbrzymie telebimy, które uzupełniały wizualne efekty. Irlandczycy z U2 wyruszyli w swoja trasę w 1992 roku. Po wydaniu rok wcześniej eksperymentalnej płyty "Achtung Baby" czekali niemal dwa lata, by znów występować na żywo. Cykl koncertów zatytułowali "Zoo TV Tour" i postanowili rozpocząć je w nieodwiedzanych od końca lat 80. Stanach Zjednoczonych. Bilety na pierwsze występy rozchodziły się czasem w pięć minut. Linie telefoniczne, przez które zamawiano wejściówki, po kilkunastu sekundach były przeciążone.
Scena zespołu złożona była z czterech wideowalli i trzydziestu sześciu monitorów, na których w trakcie koncertu transmitowano na żywo programy z całego świata. Były to m. in relacje telewizji CNN z wojny w Zatoce Perskiej, raporty na temat terroryzmu, czy nawet fragmenty sitcomów i telezakupów. W trakcie tej trasy zdarzyły się także transmisje historyczne, np. ta, w czasie której Paul Tsongas zrezygnował z ubiegania się o nominację w wyborach prezydenckich z ramienia Partii Demokratycznej. To nie wszystko. Nad głowami publiczności, na specjalnie przymocowanych linach "latało" sześć trabantów. Samochody te, jak wspominają sami muzycy, prześladowały ich w trakcie pobytu w Berlinie. To w tym mieście pracowali nad płytą "Achtung Baby". Były one subtelnym nawiązaniem do upadku żelaznej kurtyny. "Zoo TV to swego rodzaju nadmiar informacyjny: muzyka, strona wizualna i tekst. Wszystko to się tu zbiega i eksploduje. Nie jest to pomysł oryginalny, ale nie sądzę, by wcześniej zastosowano go na koncercie. Nieźle się przy ty bawimy. Odkryliśmy, że ironia nie musi być wrogiem duszy. Można zachowywać się ironicznie, a przy tym mówić rzeczy osobiste, głębokie i prawdziwie. Nie ma tutaj żadnego konfliktu" - mówił w jednym z wywiadów gitarzysta grupy, The Edge.
Jednak moim zdaniem najciekawszy element tej trasy został dodany nieco później. Adam Clayton zaproponował dla żartów, by Bono w czasie występów dzwonił na żywo z telefonu do różnych osób. Muzykowi ten pomysł tak bardzo się spodobał, że po konsultacjach z ekipą techniczną, czy będzie to wykonalne, od następnego koncertu w Detroit zaczął wydzwaniać w przeróżne miejsca i do różnych ludzi. Raz zatelefonował do pizzerii i zamówił ponad tysiąc pizz, które zostały dostarczone na miejsce występu. Częścią z nich poczęstowano widzów w pierwszych rzędach. Jednak najciekawszy telefon według mnie nie został wykonany przez Bono. W czasie koncertu w Oakland, do występujących muzyków zatelefonował ubiegający się o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych Bill Clinton. Cała rozmowa rozpoczęła się dosyć zabawnie. Bono spytał: "Mam się do pana zwracać panie gubernatorze czy po prostu Bill?". Clinton odpowiedział: "Wystarczy Bill", na co Bono: "Dobra, a ty możesz mówić mi Betty". Mimo to muzyk i polityk po chwili znaleźli wspólny język i zaczęli dyskutować na temat cenzury oraz roli Ameryki na świecie. Jeden z krytyków tak oto zrecenzował jeden z koncertów w ramach tej trasy: "To wielki sukces. Wprawdzie wszystko jest tu dokładnie wyreżyserowane, lecz można nierzadko mieć poczucie, że uczestniczy się w spontanicznej autoironicznej zabawie. Muzycy zrozumieli chyba, że rock’n’roll może zajmować się poważnymi sprawami, nie tracąc przy tym lekkości - i że może dawać przyjemność, nie taplając się w bezmyślności. Bono nareszcie się rozluźnił i przestał traktować swój status ze śmiertelną powagą". Kolejny dziennikarz pisał: "Zjawiłem się tutaj z nastawieniem, że schlastam U2 za dający się przewidzieć popis rockowego pozerstwa, szablonową muzykę, tanie moralizowanie, nurzanie się w przeszłości i kiepski gust, jeśli chodzi o stroje. Tym razem niestety nie mogę się na nich wyżyć. Koncert z cyklu Zoo TV okazał się wizualnie oszałamiający, muzycznie bezbłędny, autentycznie poruszający i naprawdę zabawny. Muszę przyznać, że U2 to obecne najlepszy zespół uprawiający popularną odmianę rock’n’rolla".
Kuba Koziołkiewicz
Przy charakterystyce tras U2 posiłkowałem się książką "Zdemaskowani" autorstwa Johna Joblinga.