"Każdy najmniejszy sukces zawdzięczam klasycznej pracy". Olivia Anna Livki to wszechstronna artystka, a przede wszystkim wokalistka i basistka. Z okazji premiery jej drugiego albumu "Strangelivv", rozmawiamy o niej samej, muzycznych inspiracjach oraz polskiej scenie muzycznej.
Jaka jest Olivia Anna Livki?
Wydaje mi się, że jestem przede wszystkim osobą, która żyje tym, co tworzy. Tak naprawdę całe moje życie kręci się wokół tego. Jest to moja profesja, ale gdzieś też jakby część mojej naturalnej mentalności. Pewne rzeczy takie, jak czas poświęcany fanom, co niektórych muzyków męczy lub denerwuje, mnie sprawia przyjemność. Jestem osobą, która prywatnie ma trudność z nawiązywaniem kontaktu, jestem dość nieufna, głównie przez osobiste doświadczenia jako dziecko. Natomiast bardzo łatwo komunikuje się z ludźmi "ze sceny".
Jesteś pokorną artystką.
Bardzo pokorną, ponieważ należę do ludzi, którzy nigdy nie mieli szczęścia w życiu. Miałam wręcz dużo pecha. Każdy najmniejszy sukces zawdzięczam klasycznej pracy. Zawsze miałam respekt do ludzi, którzy pracują nad sztuką, dla których jeden projekt to coś, co kosztuje dziesięć lat ich życia. Sztuka wręcz wywodzi się z pokory pracownika. Ja o sobie mówię jako o pracowniku sztuki. To jest ciężka praca. Patrzę na te rzeczy, jak architekt, albo reżyser, aniżeli artysta, którego ludzie wyobrażają sobie jako kogoś, kto się napije, zapali i wszystko jest cool.
W Twoim przypadku jest zupełnie na odwrót.
To dokładna opozycja mojej osoby. Zdecydowanie nie posiadam takiej cechy, jak arogancja, czy poczucie, że coś mi się należy. Jestem dumna z tego powodu, że to, co mam, zawdzięczam sobie, a nie komuś, czy kontaktom. Nigdy nie byłam osobą, która miała szczęście do bycia we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Wszystkie szanse i punkty przełomowe w swojej karierze wykreowałam sama. Często mówię ludziom młodszym ode mnie, że nie powinni wierzyć w bajkę, że gdzieś czeka na nich szansa i przeznaczenie. Możliwości to rzeczy, które musisz samemu sobie wykreować, bo nikt tego za ciebie nie zrobi. Mimo że jestem dobrą osobą, mam w branży muzycznej wrogów. Wszystko musiałam sobie wywalczyć. Z jednej strony to ciężkie, ale też uczy pokory.
"Strangelivv", tytuł Twojej drugiej płyty nawiązuje do "Dr Strangelove" Stanleya Kubricka. Świat Kubricka jest mały, dziwny i zamknięty. Czy Twoje życie nie wygląda w podobny sposób?
Wychowałam się w Schwarzwaldzie, na wsi, gdzie świat był zamknięty i dziwny. Było coś na zewnątrz, coś bardzo abstrakcyjnego, zupełnie inny świat. Miałam poczucie podobne do tego u postaci z filmów Kubricka. Poczucie, że są w jakimś hermetycznym systemie, z którego nie ma ucieczki. Są zrezygnowani. Mają też dylemat, stojąc przed wyborem pomiędzy obecnym życiem, a ucieczką. Ja miałam takie same odczucia. Przez pewien okres swojego życia miałam wrażenie, że chcę uciec z tego miejsca, w którym jestem. Filmy Kubricka były zwierciadłem mojego życia. W szkole byłam strasznym outsiderem. Czułam się nierozumiana na zewnątrz.
Twój debiut ukazał się ponownie, w reedycji. Dlaczego w to miejsce nie nagrałaś płyty z nowym materiałem?
Z prostej przyczyny, ponieważ wtedy nie miałam ani finansowej, ani jakiejkolwiek innej możliwości, by zacząć nowy projekt, do tego cały czas koncertowałam. Pierwszy album był wydany przez mój sklep internetowy, bez dystrybucji do sklepów muzycznych. Reedycja miała na celu przedstawienie płyty szerszej publiczności. Pozwoliłam tej płycie ponownie zaistnieć, a zarazem dać jej szansę, by była obiektem koncertów. Koncertowałam z tym materiałem bardzo długo, zanim powiedziałam stop po to, by przejść do pracy nad nowym materiałem.
Czy miewasz problemy z realizacją swoich pomysłów?
Największy problem to problem związany z finansowaniem projektu. Drugi album musiał być kolejnym krokiem i przejściem na wyższy poziom. W przeciwieństwie do Kubricka nie miałam budżetu, by zrealizować coś na miarę "Clockwork Orange". Miałabym możliwości mentalne i potencjał, by to zrobić, ale jest wielka różnica między tym, co chcę zrealizować, a tym, co faktycznie zrealizuję. Zresztą to powód, dla którego priorytetem dla mnie jest muzyka, a nie film. Muzyka jest nieporównywalnie łatwiejsza do ogarnięcia.
Nadal zajmujesz się filmem?
Zajmuję się teledyskami. Gdy byłam młodsza, chciałam zrobić bardzo dużo. Teraz, gdy siadam nad projektem, zdaję sobie sprawę, że wielu rzeczy nie jestem w stanie zrealizować. Zastanawiam się też, jak uczynić swoją słabość atutem. To ciekawe podejście, dzięki któremu możliwości wielu ludzi się "hartują". Każdy artysta zaczynał od momentów, gdy napotykał na problemy. Jego ograniczenia doprowadzały do pewnych rezultatów, których nie uzyskałby, mając odpowiedni budżet. Klasycznym przykładem jest Monty Python, gdzie pomysł na udawanie koni nie narodziłby się, gdyby było ich na nie stać.
Czy bez stroju scenicznego jesteś inną artystką?
Nie jest tak, że definiuję siebie poprzez swój styl. Jednocześnie mój gust i poczucie estetyki, który ludzie odbierają jako ekstrawaganckie, to moje poczucie stylu. Nigdy nie było tak, że na siłę próbowałam być "fancy". Prywatnie mam taki sam gust i interesują mnie te same rzeczy. Na co dzień nie chodzę oczywiście w piórach. Żyję w rzeczywistości, nie jakiejś bańce. Jestem mrówką-pracownikiem, a nie diwą, za którą niektórzy mnie uważają. Ja potrafię odgrywać tę rolę, ale jestem osobą, która nie dowartościowuje się przy pomocy swojego wizerunku.
Skąd wziął się pomysł na Twoje stroje?
Pomysł wziął się z czasów, gdy występowałam w Nowym Jorku. Zderzyłam się z bardziej profesjonalnym podejściem amerykańskich artystów w odróżnieniu do tego, co robią ci europejscy. W Stanach chodzi o to, by mieć najlepszego perkusistę w zespole, najlepsze utwory i najlepiej wyglądać. To jest droga do tego, by rosnąć. Dla mnie było to bardzo ważne doświadczenie, inne w odróżnieniu od mojego dotychczasowego podejścia. Od tamtego momentu zaczęłam świadomie myśleć o tym, jak się prezentuję. Była to jednak długa droga, zanim do tego doszłam. Jako 21- letnia dziewczyna byłam bardziej wstydliwa co do tego, jak wyglądam, aniżeli teraz jako kobieta w moim wieku. Na pewno jest to naturalne, że z czasem jest się coraz bardziej odważnym.
W Stanach koncerty są reżyserowane, wszystko jest zaplanowane. U nas jest zupełnie inaczej, w Twoim przypadku Twoje występy są spontaniczne. Po prostu żyjesz na scenie.
Życzyłabym sobie, żeby wszystko wychodziło jak najlepiej i do pewnych rzeczy nie dochodziło. To, że niektóre rzeczy wychodzą spontanicznie, bierze się z braku możliwości. Mam świadomość, że spontaniczne sytuacje w moim przypadku są doceniane wśród publiczności, ale dla mnie za każdym razem jest to tortura. Rozumiem takich ludzi, jak Rowan Atkinson, którzy przeżywają moment występu, który nie wyszedł tak, jak miał wyjść. Wszyscy myślą, że tak miało być i jest zabawnie. On natomiast nie potrafi się z tego śmiać. Rozumiem taki obsesyjny perfekcjonizm, ponieważ sama podobnie do tego podchodzę. Chciałabym, żeby pewne rzeczy po prostu funkcjonowały.
Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z basem?
Mając 16 lat, czyli wcale nie tak wcześnie. Kiedyś grałam na pianinie. Nie czułam tego i do dzisiaj bas jest instrumentem, który fizycznie jest dla mnie bardziej naturalny.
Te dźwięki płyną z Ciebie, nie ma bariery pomiędzy Tobą a instrumentem. Twój bas w miksie jest na froncie, gra pierwsze skrzypce, jest głośniejszy, niż gitara. Podobnie, jak u Petera Hooka z Joy Division.
Dokładnie tak. Bas w Joy Division odgrywał rolę melodyjnego instrumentu z małą ilością dolnego pasma. Czasami w studio, pracując z inżynierami spotykam się ze zdaniem, że bas powinien być basem. Odpowiadałam zawsze, że niekoniecznie. Jest wiele przykładów, gdzie bas nie brzmi jak typowy bas. Najgorsze jest programowe myślenie, że dany instrument powinien brzmieć zgodnie z założoną z góry konwencją. Trzeba się od tego uwolnić, ponieważ w taki sposób uzyskuje się zawsze jedno i to samo brzmienie. Uwielbiam pracować w studio z inżynierami, którzy mają otwarte uszy. Przy drugim albumie nauczyłam się, że bas musi być z jednej strony na froncie, z drugiej zanikać, by znów ponownie mógł się pojawić na pierwszym planie.
W Twoim stylu gry słychać inspiracje wieloma basistami. Który z nich wpłynął na Ciebie najbardziej?
Będąc nastolatką, na krótko przed rozpoczęciem nauki gry na basie słuchałam dużo The Who. John Entwistle był dziwnym, kreatywnym i momentami śmiesznym basistą. To przemawiało do mnie bardziej, niż gra innych basistów-wirtuozów. W ogóle do mnie nie przemawia traktowanie muzyki jako sport. U Entwistle’a podobało mi się to, że był muzykalny w tym sensie, że niezależnie od instrumentu potrafił na nim zagrać i ze wszystkiego wychodziła muzyka. Lubię jego osobowość. Ciekawe jest to, że u The Who często solowym instrumentem był bas, aniżeli gitara Pete’aTownsenda.
Jak z perspektywy artystki znającej muzykę rozmaitych kultur oceniasz polską scenę?
Słyszałam wiele rzeczy, z którymi spotykam się na showcase’ach. Widzę ludzi muzykujących, ale nie widzę w młodej scenie osobowości, które mają odwagę, by sobie pozwolić na coś szalonego. Jest dużo miłych i bardzo kontaktowych ludzi. To, co robią, jest estetyczne, ale dla mnie to jednak za mało. Ja od muzyki oczekuję czegoś innego. Chciałabym widzieć coś, co mogłoby mnie sprowokować. Tego mi w tym pokoleniu brakuje. Mam wrażenie, że polska scena starając się o sukces, imituje tych, którzy już od dawna zajmują się czymś innym. Chciałabym widzieć kogoś, kto ma własny, indywidualny przekaz.
Niektórzy chcą być artystami na chwilę, jak mawiał Andy Warhol.
Dokładnie. To wszystko jest na chwilę. Ci ludzie są trochę eksploatowani. Używani są przez kogoś, kto chce ich sprzedać, na pięć minut, a później ich wyrzuca, bo nie są mu potrzebni. Nie widzę różnicy między alternatywnymi zespołami, a boysbandami z lat ’90. Chciałabym widzieć coś prawdziwego. Może jest coś faktycznie dobrego i ciekawego, tylko nikt nie chce tego pokazać. Gdybym kiedyś przez jakieś drzwi na siłę nie weszła, to też nikt by nie chciał mnie pokazać. Do dziś tak jest, że w wielu miejscach zamyka się przede mną drzwi. Wszyscy udają, że mnie nie znają, a później nagle wiedzą, kim jestem. Na polskiej scenie jestem postrzegana jako zagrożenie. To absurdalne i śmieszne. Mam wrażenie, że jestem nieproszona, jestem konkurencją, której nikt nie chce mieć obok siebie na scenie.
Jednak mimo tych wszystkich trudności, wspięłaś się na kolejny szczebel.
Tak. Nic nie przychodzi łatwo. Jeżeli ktoś myśli, że coś łatwo mu przyjdzie, to niech o tym zapomni. Jeśli chcesz widzieć progres, przygotuj się na wojnę. Przygotuj się na to, że będziesz musiał być twardszy, niż kiedykolwiek. Nauczyłam się być odporna na pewne rzeczy i mieć większy dystans.
Niejeden artysta by odpuścił.
Jest milion takich sytuacji, gdy ktoś odpuszcza, czy poddaje się. Miałam w ostatnich miesiącach wiele momentów zwątpienia. Trzeba być zrobionym z innego materiału, by mieć siłę na pracę w określonych profesjach. Podobnie by powiedział Stanley Kubrick, czy James Cameron, który ucieka na parę tygodni pod wodę, by nurkować w przerwie między filmami, z których każdy kręci przez 7 lat.
Jaka w takim razie nie jest Olivia Anna Livki?
Nie jest konformistką. Nie jest osobą nieszczerą, która potrafi udawać, czy wchodzić komuś w dupę. Potrafię nic nie powiedzieć, ale nie potrafię kłamać komuś w twarz. Tak samo nie potrafię kłamać, by kogoś zadowolić. Ostatnio rozmawiałam z mamą o buncie nastolatków, którzy parę lat później w dorosłym życiu na wszystko odpowiadają "tak", nie mając własnego zdania. Ja, jako nastolatka nie miałam przeciwko czemu się buntować. Dziś, jako osoba dorosła uchodzę za rebeliantkę.
Rozmawiał: Wojciech Margula