Gitarzysta, wokalista, kompozytor, autor tekstów, który odnajduje się zarówno w nastrojowych balladach, jak w instrumentalnym jazzie. Z liderem legendarnego zespołu Tie Break, współpracownikiem Stanisława Soyki, Marka Jackowskiego i Maanamu rozmawiamy o artystycznym dojrzewaniu, uroku i głębi piosenek, oraz o istocie i przekazie muzyki.
Przeglądając Twoją biografię można dojść do wniosku, że muzyka towarzyszy Ci od kołyski.
Muzyka zawsze mnie fascynowała. Pierwsze wspomnienia to śpiew mojej mamy Zofii oraz dęte orkiestry pogrzebowe, które szły moją ulicą za konduktami żałobnymi, albo orkiestry cyrkowe. Kiedy grająca orkiestra szła ulicą całe powietrze drżało od dźwięku, ja zbiegałem po schodach z poddasza kamienicy przy ulicy Warszawskiej, by posłuchać, a fakt, że był to pogrzeb nie miał zupełnie znaczenia. Gdy miałem cztery lata moi rodzice kupili radio lampowe "Rapsodia". Kręciłem gałką i słuchałem na nim muzyki z całego świata. Zatrzymując się na stacjach, gdzie mówili w innym języku, słyszałem również melodię języka - to było fascynujące. Oczywiście kręciły mnie piosenki i zespoły gitarowe. Kiedy pierwszy raz usłyszałem w radio zespół The Beatles, to po prostu było pozamiatane - to elektryzowało nieprawdopodobnie. Jeżeli chodzi o pierwsze gitarówki, to przede wszystkim The Ventures i The Shadows. Siedziałem godzinami i próbowałem kopiować wszystko co grali. Zachwycali mnie też polscy gitarzyści: Janusz Popławski z Niebiesko-Czarnych, Krzysztof Klenczon, który pisał świetne piosenki i nagrywał znakomite gitarowe melodyjki otwierające utwory, następnie Tomek Jaśkiewicz z zespołu Akwarele, później Tadeusz Nalepa. Oni mieli swoją nutę - uderzali i zaginali dźwięk tak, że od razu się ich rozpoznawało. Ważnym dla mnie momentem było zderzenie się z muzyką Johnny Wintera i Carlosa Santany. W latach 70. trochę inaczej grał Anthimos Apostolis - Lakis otworzył mi głowę na coś nowego. Na świecie od kilku lat była już nowa muza. Po dotarciu do muzy Mahavishnu Orchestra i Zappy zrozumiałem, że muzyki trzeba szukać. Mało kto miał wtedy płyty czy magnetofon, więc można było tylko słuchać muzyki na żywo, bądź w radio, ewentualnie kupować pocztówki dźwiękowe, gdzie dźwięk był podejrzanej jakości.
Znałeś też samego Niemena - co dała Ci ta znajomość?
Czesław Niemen naładował moje baterie na wiele lat. Zauważył mnie na III Ogólnopolskim Festiwalu Muzyki Młodzieżowej w Katowicach. Byłem wtedy uczniem szkoły muzycznej w klasie kontrabasu, ponieważ mnie nie przyjęli na gitarę. Do wyboru miałem jeszcze puzon, ale wybrałem kontrabas, bo przypominał gitarę. Rozpłakałem się na pierwszej lekcji uświadamiając sobie, że gra się na nim smyczkiem, a to był taki wstyd... Zawsze myślałem, że się gra palcami (pizzicato). Pożaliłem się Niemenowi, a on zapytał - "Janusz, czy umiesz grać na kontrabasie?". Ja na to, że nie, bo dopiero się uczę. "No widzisz, będziesz znał dwa instrumenty, bo na gitarze i tak będziesz grał". Zawsze podziwiałem go za te trafne uwagi i wyciąganie dobra z sytuacji. To była wielka mądrość życiowa i roztropność, z którymi podszedł do młodego człowieka w sposób czujny i subtelny. Potem wielokrotnie spotykaliśmy się przez całe życie, także na scenie.
Jak odkryłeś jazz?
W latach 70. koledzy ze szkoły muzycznej patrzyli na mnie z przymrużeniem oka, bo oni już uciekali od pentatoniki - siedzieli w jazzie i grali złożone funkcje omiatając je improwizacjami. Namówiony przez kolegę z klasy - Michała Konopelskiego pojechałem na Jazz Jamboree '76 i klęknąłem, gdy usłyszałem tę muzykę. Wcześniej nie wyobrażałem sobie, że na instrumencie można uzyskać taką paletę barw - grali wtedy Gil Evans, Muddy Watters, Benny Goodman i Tomasz Stańko. Marzyłem wówczas, by poznać tych ludzi. Zostawiłem muzykę rock and rollową. Na festiwalu Wałbrzyska Jesień Estradowa '76 zagrałem ostatni koncert z moją grupą o heavy metalowej nazwie "Reverberator". Na scenie amatorskiej to był ważny dla mnie zespół, który zaprowadził mnie na kilka istotnych festiwali i konkursów, np. w Kaliszu - Rytmy nad Prosną - Festiwal Awangardy Rockowej. Po Jazz Jamboree wiedziałem, że muszę pójść w kierunku jazzu.
Po tym wydarzeniu zacząłeś tworzyć Tie Break?
Tak! Choć jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wiedziałem, że idzie nowe. W szkole muzycznej pojawił się nieopierzony basista Krzysztof Majchrzak, z którym założyłem duo jazzowe. Ćwiczyliśmy standardy, przez krótki czas grał z nami flecista Grzegorz Chmielecki, następnie dołączył perkusista Czesław Łęk. Przed wakacjami 1977 r. powstało trio, a potem kwartet z saksofonistą Piotrem Leśniowskim. Graliśmy muzykę opartą na standardach, ale ciągnęło nas w stronę modern i free jazzu. Znaliśmy Ornette Colemana, Parkera, Davisa, Coltrane'a. Jesienią 1978 r. wpadł do nas na próbę Janek Pospieszalski, za tydzień przyprowadził Ziuta Gralaka, który zagrał parę dźwięków i już było wszystko wiadomo. W 1979 r. przygotowując się na festiwal Jazz Juniors musieliśmy nadać nazwę zespołowi, bo nie nazywaliśmy się po prostu - chodziło o muzę, a nie o nazwę. Marek Górniak (nasz ówczesny "menago") wymyślił Tie Break i poszło. Wygraliśmy Jazz Juniors w lutym 1980 r. Jednak dopiero w 1983 r. ustalił się skład, który jest do dzisiaj - Antoni Ziut Gralak, Mateusz i Marcin Pospieszalscy oraz ja.
Dość istotną grupą była orkiestra Free Cooperation.
Jeszcze wcześniej było Open Duo - Wojtek Konikiewicz i Yanina - graliśmy razem od 1980 r. W 1983 r. zawiązała się grupa freaków skrzyknięta przez Jerzego Skoczka Piaskowskiego -New Jazz Band. Kiedyś lider nie przyjechał, bodajże na trzeci koncert, więc wystąpiliśmy pod nazwą Free Cooperation. Ta orkiestra bez lidera istnieje dokładnie od 30 lat. Część muzyków odeszła już do największej niebiańskiej orkiestry (Andrzej Przybielski - tp, Sarandis Jowanudis - dr, Michał Zduniak - dr), a skoro odchodzą ci z naszej półki, to doszliśmy do wniosku, że warto byłoby się jeszcze spotkać - w tym roku 17 listopada była premiera kolejnej płyty, zagraliśmy kilka koncertów. Mamy kolejne plany koncertowe i wydawnicze.
Szerszej publiczności dałeś się poznać w okresie dużej popularności duetu Soyka-Yanina, ale wcześniej robiłeś ze Stanisławem różne eksperymenty muzyczne.
O Staszku było głośno w środowisku jazzowym bo w 1979 r. wygrał festiwal wokalistów w Zamościu. Bliżej poznaliśmy się chwilę po tym wydarzeniu na wspólnych koncertach, czasem też dołączał do Tie Breaku. Pod koniec 1983 r. graliśmy z Tie Break w klubie Pod Jaszczurami, a Staszek był wtedy gwiazdą wieczoru. W klubach studenckich było wówczas coś nie tak - jazz zamieniał się w pijany jazzik. Zauważyliśmy, że wiało knajpą i nie było dla kogo grać - było wszystko jedno, kto był na scenie. Ci, co przychodzili do klubów, byli bardziej skupieni na napojach, przez co tracili orientację z rzeczywistością, nie wspomnę już o sztuce. Zawiesiliśmy wtedy działalność Tie Break. Czuliśmy zmierzch stanu wojennego i oddech Muzyki Młodej Generacji - szła nowa fala, byliśmy młodzi, więc postanowiliśmy zrobić punkową orkiestrę. Czterech górali spod Jasnej Góry i Staszek Soyka z czubem włosów postawionych na cukier, a z nim perkusista Andrzej Ryszka i gitarzysta Andrzej Urny - brygada Ślązaków. Tak powstał efemeryczny zespół o nazwie Svora - no, to była przygoda! Napisałem trochę muzyki, Staszek zaczął pisać polskie teksty. Powstały wtedy m.in. 3 utwory, które zarejestrowało Polskie Radio: "Dokąd idziesz", "Powiedz głośno, co ty na to" i "Madame Schizofrenia". Ostatni koncert zagraliśmy w Jarocinie w 1984 r. przy 30 000 publiczności i... cisza. Ludzie nie wiedzieli jak to przełknąć. Z jednej strony graliśmy ostrą punkową muzykę, z drugiej byliśmy zawodowymi muzykami. Mieliśmy opanowane instrumenty, a w punku siedziało młodsze pokolenie i obowiązywała zasada "im gorzej, tym lepiej" - może trochę przesadziłem (śmiech). Wtedy Siekiera grała "Szewc zabija szewca bum-tara, bum-tara". Staszek wypadł ze składu, zostaliśmy w sekstecie i przyjęliśmy nazwę "Woo Boo Doo". Jesienią '84 i w ciągu kolejnego roku nagraliśmy kilka piosenek. Kilka z nich na chwilkę trafiło na Listę Przebojów Programu 3, w tym "Ja mam fioła" i "Nie wiem". Piosenkę "Machinacje" ktoś puścił w radio w przeddzień zjazdu PZPR (i podobno stracił pracę). Był w niej tekst "Machinacje, pusty plac, prowokacje - prowo-kac. Propozycje, stary pic, amunicje - a mu nic. Siwy koń - włosy dęba - goni nas paskudna gęba" (śmiech). Właściwie Svora i Woo Boo Doo to był Tie Break pod innymi nazwami. W 1986 r. wróciliśmy do tej nazwy. Pierwszą płytę nagraliśmy dla Polskich Nagrań dzięki Tomkowi Tłuczkiewiczowi, który właśnie został szefem artystycznym tejże kompanii. W składzie zespołu byli: Andrzej Ryszka, Zbigniew Brysiak, Mateusz i Marcin Pospieszalscy, Ziut i ja. Do dziś zachodzę w głowę jak to się stało, że "Polskie Nagrania" ją wydały.
Dojrzewanie muzyczne szło w parze z rozwojem Twojego zaplecza sprzętowego.
Pierwszą gitarę miałem w wieku 6 lat - to było pudło w kształcie gitary klasycznej, z metalowymi strunami. Brat przyniósł ją do domu i się zaczęło - hiciory jak "Hello Mary Lou", czy inna prehistoria. Kiedy miałem 10 lat mama kupiła mi prawdziwą gitarę - czerwone półpudło przypominające wyglądem Gibsona ES-335, przyszykowane pod elektryczną, ale bez przystawek. Kosztowała kupę pieniędzy. Mama wzięła pożyczkę na meble - 2000 złotych, kupiła gitarę za 1800, a przez następne dwa lata jedliśmy na parapecie. Na tej gitarze już mogłem zgłębiać technikę gry, grałem na niej do 16 roku życia. Zainstalowałem w niej chałupniczą przystawkę zamontowaną w pudełku po Akronie, które wyglądało jak singlowy pickup ze starego Gibsona. Później kupiłem dwie przystawki z Polmuzu po 110zł oparte na trzech magnesach - to też była amatorszczyzna, ale można było pohałasować, no i miałem już dwie barwy (śmiech). Później odkupiłem od Zbyszka Żabowskiego japońską gitarę Racketbacker przywiezioną z Londynu - to była gitara tenorowa z dłuższą menzurą - mój pierwszy zawodowy instrument, grałem na niej do 1978 r. Kolejnym była kopia Gibsona, którą przez rok budował dla mnie wrocławski lutnik ś.p. Jerzy Jakubiszyn - mam ją do dzisiaj i to mój najlepszy instrument lutniczy. Wówczas żeby kupić oryginalnego Gibsona moja mama musiałaby pracować przez trzysta lat. Grałem na tym Jakubiszynie z wielkim kompleksem braku oryginału, więc przykleiłem sobie napis "Gibson". Kiedyś po koncercie Tie Breaku w warszawskim klubie Akwarium podszedł do mnie gitarzysta Marek Bliziński i powiedział: "Yanina, ależ Ci ten Gibson pięknie brzmi!". Ja mu na to, że to nie Gibson - zerwałem nalepkę i nigdy więcej jej nie przykleiłem. Zamierzam wygrawerować na główce nazwisko Jakubiszyn. To wyjątkowy instrument, na którym nagrałem wiele płyt. Marek Bliziński wyleczył mnie z kompleksów dotyczących marki i nazwy instrumentu.
Do czego podłączałeś swoje gitary?
Mój pierwszy wzmacniacz to domowe radio Rapsodia, które brałem na wesela. Dołożyłem jeden głośnik i miałem trzygłośnikowe kombo o mocy 3,5, a może 1,5 W. Miałem problem z kablem (śmiech), bo był nie do zdobycia, więc używałem kabla od gramofonu, który miał 1,5 m - co się ruszyłem, to go urywałem, więc nie można było zrobić żadnego show. Zdobycie wtyczki jack było kolejnym wyorbitowaniem w kosmos (śmiech). Później zaliczyłem różne wzmacniacze lampowe typu Ampli, Telos, MV-3, koszmarny polski wzmacniacz Solo 1, oraz z wyższej półki Regent 30 i 60. Później miałem kopię basowego Fendera, na której grałem do połowy 1978 r., kiedy sprowadziłem amerykański wzmacniacz Lab Series L5. Chociaż nie jest lampowy, to brzmi bardzo oryginalnie, a do tego sprawdza się też z gitarą akustyczną. Mam też kombo Marshall Valvestate 80 W - bardzo fajny, szybki hybrydowy wzmacniacz, który służy mi od 25 lat. Dokupiłem do niego paczkę stereofoniczną 150 W. Kiedy zacząłem grać w grupie Maanam to przy Mesie Marka Jackowskiego wszystkie te piecyki brzmiały blado, więc kupiłem Riverę Knuckle Head II - 100 W na lampach 6L6, ze skośną kolumną 412. Mieliśmy z Markiem dwa różne brzmienia o tej samej jakości i wykopie. To ciężki sprzęt ważący prawie 100 kg, więc nabyłem jeszcze kombo Rivera Fandango 100 M na lampach EL34, który waży 38 kg, więc jeszcze jestem w stanie to dźwignąć (śmiech).
Jakich efektów używasz?
Mam bardzo dużo efektów w panelach i wielką podłogę pełną kostek, których prawie w ogóle nie używam. Szybko przechodzą mi te fascynacje. Mam pickup MIDI i FX Proteus do niego, ale lepiej niech na tym grają keyboardziści (śmiech). Czasem zabieram ze sobą rackowy procesor pogłosowy Lexicon. Gdyby można było go włożyć w kostkę, to zawsze bym go brał. Używam praktycznie tylko reverb i delay, czasem wah-wah, ostatnio kompresor. Szukam jakiegoś pogłosu w kostce, ale to wszystko półśrodki w odniesieniu do Lexicona.
Od kiedy piszesz piosenki?
Od 10 roku życia, kiedy jeździłem na kolonie (śmiech). Poważniejsze pisanie zaczęło się gdy zacząłem grać w klubie do tańca na fajfach na początku lat 70. W tamtych czasach jeżeli wydało się płytę, od razu było się popularnym. Bez płyty piosenek można było posłuchać tylko na żywo. Właściwie do dzisiaj niewiele się zmieniło. Piosenki, które komponuję i piszę można posłuchać tylko na koncertach, bo polskie radio gra od 20 lat tylko jedną moją piosenkę.
"Wielkie podzielenie".
Tak!!!
Czy to Polska dzisiaj?
Przytoczę fragment tekstu, który śpiewał Staszek Soyka w formacji Svora: "Jakoś nam się to szybko rozeszło po kościach. Cała ta radosna awantura umilkła. Rozproszyliśmy się jak niepyszni po kątach. Krasnoludki zdają się być usatysfakcjonowane i nie ma mowy o tak zwanej dezorientacji". Ten tekst powstał w 1984 r. Żal mi społeczeństwa, któremu robi się wodę z mózgu, zwłaszcza kiedy to społeczeństwo mówi tym samym językiem, co ja. Nie godzę się na to.
W jakich zespołach i projektach ostatnio pracujesz?
Tak naprawdę od wielu lat zajmuję się własnymi zespołami gdzie wykonuję autorski program z muzyką instrumentalną formacją Yanina Free Wave grającą polski jazz (śmiech) oraz YANINA 4 GramY, gdzie śpiewam piosenki. W przypadku repertuaru z piosenkami, oprócz autorskich są też kompilacje piosenek różnych polskich twórców takich jak Klenczon, Nalepa, Niemen, Grechuta, Jackowski, ale również zespołu The Beatles. W ostatnich latach rzadko grywam muzykę instrumentalna z Free Wave ponieważ nie ma zainteresowania. Moim pierwszym i nadal żywym macierzystym zespołem jest legendarny Tie Break, który od czasu do czasu koncertuje, a w tym roku ma się ukazać sześciopłytowa antologia tejże grupy. Ożywiły się także formacje Free Cooperation, Tribute to Miles Orchestra czy Drum Freaks - to składy, które zbierają się bardzo rzadko.
Niedawno miałeś sesje nagraniowe. Nad czym pracowałeś?
Ostatni rok jest obfity w prace nagraniowe. Na początku roku 2014 zacząłem nagrywać w studio moje ulubione piosenki Krzysztofa Klenczona w akustycznym składzie, a już latem po 20-letniej przerwie ruszyły nagrania do kolejnej płyty Tie Break. W tym celu całe studio zainstalowaliśmy w przedziwnym domu Ziuta i mam nadzieję na wyjątkowy efekt. Jesienią rozpocząłem też studyjne nagrania do mojej drugiej autorskiej płyty z piosenkami, która czekała bardzo długo na realizację. Będzie to kolejna odsłona Yanina 4GramY.
Co Cię inspiruje w muzyce?
Przekaz i komunikacja - cokolwiek to znaczy, a tak do rzeczy, to wszystko co porusza do głębi, a jest tego sporo. Świat jest pełen talentów niekoniecznie sławnych i popularnych. Jeśli znika ego, coś dziwnego dzieje się z czasem i czujesz się jak u Pana Boga za piecem - to właśnie mnie inspiruje w muzyce. Niezależnie czy to jest piosenka czy przestrzeń instrumentalna; czy to Bach, Coltrane, Messiaen, Jarrett, Hendrix, czy Beatlesi. Jeżeli chodzi o bieżące rzeczy, powaliła mnie prostota najnowszej płyty Toma Petty - towar najwyższej próby. Dużo jest dobrej młodej muzy. Młodzi ludzi inaczej myślą, na szczęście są odklejeni od medialnej papki i robią swoje. Inspiracje raczej czerpię z życia. Fascynuje mnie wielu twórców i trudno by ich zliczyć. Znowu mam lot na suity wiolonczelowe J. S. Bacha, odkurzyłem płyty Buddy Holly-ego - jest w nich niesamowita prostota, ale także Ustad Bismillah Khan, Johny Cash czy Jon Hassell. Inspiruje mnie muzyka ludowa, pod warunkiem, że pachnie lokalną ziemią. Ostatnio grzałem na okrągło dwie płyty Tadeusza Nalepy - "Blues" i "Nol". Odświeżyłem też Klenczona, z racji tego, że śpiewam jego piosenki. Niemen - wszystko! Czesław jest bardzo niedoceniony ze swojej późniejszej twórczości. Polecam posłuchać płyt "Enigmatic", czy "Niemen", a także późniejsze płyty - one przekraczają czas i do dziś są awangardowe. Podobnie Marek Grechuta - jego pojawienie się w okresie bigbitu, to było jak desant z Marsa. Gdy go pierwszy raz usłyszałem, nie mogłem zrozumieć jak to jest - nie ma gitary elektrycznej, a kręci. Brak mi dzisiaj takich twórców. Szołbiznes jest nastawiony na przerób towaru, a przecież trzeba się zatrzymać na chwilę refleksji. Muzyka musi Cię zatrzymać, jak Cię nie zatrzyma, to nie jest muzyką - przynajmniej dla ciebie. Muzyka to nie jest produkt, który musisz zjeść i wydalić. Muzykę trzeba wchłonąć i zostawić na całe życie.
W tym zgiełku niewiele muzyki zostaje w nas.
Jak zacząłem grać z Maanamen niektórzy moi koledzy dziwili się - Yanina, przecież Jackowski w ogóle nie umie grać na gitarze. A ja na to zawsze mówiłem - zagraj jeden dźwięk tak, jak on to potrafi(ł), to pogadamy! Uderz jeden akord tak, jak on. On uderzał i zapalało się ognisko. To był facet, który miał wielki talent i dar. Podobnie jak Marek Grechuta - nie musiał się popisywać. Wystarczyło, że był na estradzie. Ci, co myślą techniką są po prostu technikami, a w muzyce chodzi tylko o muzykę! Technika jest przydatna, ale zobacz: B.B. King grał jeden dźwięk, John McLaughlin zagrał ich milion, a między nimi jest znak równości. Dźwięk jest tylko nośnikiem muzyki, sam w sobie muzyką nie jest. W dźwięk trzeba włożyć muzykę, a muzyka jest jak słowo.
Czym jest muzyka?
Trudne pytanie, mimo że to właśnie człowiek jest twórcą i odbiorcą muzyki. Ja myślę, że to nie może być li tylko mistrzowsko zagrana gama do góry i na dół, ani wariacje wszelakie w harmonicznych splotach, okraszone współczesnym myśleniem zaklejonym samplami fragmentów różnych nagrań. Na pewno musi być w muzyce jakiś przekaz z głębi natury człowieka jak ze źródła. Przecież każdy z nas może nauczyć się grać na instrumencie ale nie każdy ma dar muzykowania inaczej mówiąc generowania muzyki. Tak jak każdy może robić zdjęcia, ale nie każdy jest fotografikiem, itp. Często mówię, że więcej jest muzyki w szumie drzew, niż w tym co człowiek proponuje. To trudny temat do głębokiej refleksji. Przyszedł na myśl dowcip: kobieta do kobiety - wiesz, ja to sobie czasami tak myślę i myślę i myślę; druga na to - a ja gotuję byle co i mam święty spokój. Zdarza się, że słyszę genialną kompozycję wielkiego mistrza baroku lub romantyzmu w kiepskim wykonaniu, bądź kopię np. Hendrixa, ale bez tego "czegoś" - więc o co tu chodzi? Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na to pytanie.
SPRZĘTOLOGIA
• Gitary: Racketbacker (Japonia), Jakubiszyn LP 1977, Sunrise LP (Japonia), Fender Telecaster, Gibson LP Classic Custom, Gibson Chet Atkins Tennessean, Fender Stratocaster, Washburn 35WR, Takamine, Samick D16, Ibanez ES 175 Copy, Framus 12 str., Ibanez 12 str., Hofner HA-JC05.
• Wzmacniacze: Lab Series L5, Rivera Knuckle Head II + kolumna Rivera 412, Rivera Fandango 212, Marshall Valvestate 8080.
• Efekty: około 20 sztuk, m.in.: Alesis Quadraverb+, Digitech GSP 21, Digitech IPS 33, Lexicon MPX-1, E-MU Proteus FX, Small Stone EH4800.
• Inne: system MIDI Yamaha G1D + G50.
Rozmawia Wojtek Wytrążek
Fotografie Aneta Zalejska