W nagłym heroinowym objęciu Mad Season…

Wywiady
2014-10-31
W nagłym heroinowym objęciu Mad Season…

Mamy prawdopodobnie 5 kwietnia 2002 roku. Layne Staley umiera w Seattle, czyli kolebce muzyki grunge, która lata świetności miała już wtedy za sobą.

Zresztą podobnie sprawy wyglądały w przypadku zniszczonego przez narkotyki kompozytora, autora tekstów i wokalisty. Tyle że jego macierzysty zespół - powszechnie ceniony Alice in Chains - wykraczał ponad proste reguły grunge. Uzasadnione więc były domniemania, że Layne Staley ze swoją kapelą odnajdą się w nowej rzeczywistości muzycznej. Co prawda, wraz ze śmiercią Staleya nie umarł Alice in Chains, ale uzależniony od drugów muzyk, swoim odejściem do ostateczności definitywnie pogrzebał szanse na dalszą działalność zjawiskowego Mad Season.

Podobno nie ma ludzi niezastąpionych. Podobno. Alice in Chains w składzie z następcą Staleya Williamem DuVallem zarejestrowała dwa albumy - "Black Gives Way to Blue" w 2009 roku oraz "The Devil Put Dinosaurs Here" w 2013 roku, ale mówiąc uczciwie nie są to krążki na miarę nagrań z oryginalnym wokalistą. W składzie Mad Season też doszło do niespodziewanego zgonu, gdy basista John Baker Saunders w 1999 roku przedawkował heroinę. Dwa lata wcześniej zespół opuścił Staley, który po śmierci ukochanej Demri Lary Parrott odpuścił walkę z uzależnieniem i znalazł się na równi pochyłej. Jednak nawet bez Saundersa wyobrażano sobie, że działalność Mad Season ma szansę powodzenia w następnych latach. Takie nadzieje głosili przede wszystkim perkusista zespołu Barrett Martin, a także gitarzysta Mike McCready. Szlag trafił wszystko wraz ze śmiercią Staleya.

Muzycy Mad Season w składzie Staley, Martin, McCready i Saunders zdążyli zarejestrować zaledwie jeden album, któremu nadano tytuł "Above". Dzieło ukazało się na rynku 14 marca 1995 roku nakładem Columbia Records, a więc tego samego wydawcy, który osiem miesięcy później wypuścił na rynek trzeci eponimiczny krążek Alice in Chains, a także dwa poprzednie. Materiał Mad Season zarejestrowano w Bad Animals Studio, które wcześniej gościło m.in. Pearl Jam, zaś dużą część produkcji wziął na siebie powiązany z tym zespołem inżynier dźwięku Brett Eliason. Oryginalna tracklista krążka zawierała dziesięć utworów, które zostały napisane przez zespół, choć dwie kompozycje - "I'm Above" i "Long Gone Day" - współtworzył też Mark Lanegan. Partie saksofonu tu i ówdzie dołożył muzyk z Seattle znany pod pseudonimem Skerik. Wszystkie teksty napisał Staley, który był również autorem czarno-białej okładki albumu mającej być reinterpretacją zdjęcia wokalisty i jego partnerki, wtedy jeszcze żyjącej Demri Lary Parrott.


Na papierze wszystko więc wyglądało bardzo obiecująco. W czasie oceanicznej fali popularności grunge projekt pod nazwą Mad Season okrzyknięto mianem supergrupy, choć dziś warto postawić sobie pytanie ile muzyka tego zespołu miała wspólnego z grunge? Niewiele... na pewno nie było to wydawnictwo w stylu nagrań Nirvany, Pearl Jam albo Alice in Chains. Mad Season postawili na twórczość, którą dziś określilibyśmy alternatywą, blues rockiem, a może nawet psychodelią. Było to dzieło poetyckie w standardzie rockowym. Rzecz wyprzedzająca swoje czasy, choć dobrze też do nich pasująca jako sygnał zmian zachodzących w ogólnoświatowym ciężkim graniu. To jasna strona działalności Mad Season, ponieważ jest również mroczna i narkotyczna. Zespół został właściwie uformowany na heroinie. W 1994 roku gitarzysta Pearl Jam Mike McCready spotkał się na odwyku w Minneapolis z bluesowym basistą Johnem Bakerem Saundersem. Obaj wymyślili sobie, że dobrym sposobem na zerwanie z heroiną będzie założenie zespołu, do którego zaangażowali też perkusistę Barretta Martina, a następnie wtedy jeszcze walczącego z uzależnieniem Layne'a Staleya.

Mad Season. Szalony sezon, szalony okres. Może też wściekły i na pewno trochę obłąkany. Dwa słowa, które dobrze oddawały sytuację życiową, w jakiej znajdowało się co najmniej trzech twórców owej supergrupy: McCready, Staley i Saunders. Heroinowy posmak niemalże wylewa się z dziesięciu kompozycji zawartych na krążku "Above", ale sama jego nazwa wskazuje, że muzycy Mad Season chcieli wznieść się ponad uzależnienia. Nagrali dzieło wspaniałe i olśniewające! Do niezwykłego klimatu wprowadza oparty na wlokącej się gitarze McCready'ego utwór "Wake Up". Rzecz o próbie wychodzenia z uzależnienia, którą tak bardzo podkreśla Staley w słowach: "Wake up young man, it's time to wake up...", czy to nie jest aktualne nawet dziś? Utwór ma coś progresywnego w swej strukturze, charakteryzuje się niespodziewanymi przejściami i dobrą solówką gitarową, a wreszcie też eksponuje fenomenalne warunki wokalne Staleya. Znalazło się tu sporo bluesa, klasycznego rocka i nawet jazzu. Uff! Cóż to za kawałek!

O człowieku, nie tylko walce z uzależnieniami, traktują tez kolejne utwory. W rozkwicie popularności dość pesymistycznego gatunku jakim był grunge, muzycy Mad Season zdołali nagrać dzieło, które wcale popularności się nie domagało, a było pewnie bardziej wartościowe, niż wszystkie inne krążki z tego okresu. Na rockowe struny i partie perkusji, trochę w konwencji stadionowej, nakręcono utwór "X-Ray Mind", podczas gdy uchodzący za pierwszego singla "River Of Deceit" wpisuje się do stylistyki smutnej, melancholijnej ballady.

Najlepiej mówi o tym Staley, który z zaskakującym spokojem akcentuje słowa: "The only direction we flow is down, down, oh down...". Ile w tym utalentowanym wokaliście było smutku, rezygnacji i bólu - jak bardzo znaczące są nagrania, które pozwalają to uchwycić. Taki jest krążek "Above". To także materiał ostry i zadziorny. Klimaty hard n' heavy dobrze zostały odzwierciedlone w tytułowym "I'm Above", który stanowi formę zręcznego kompromisu pomiędzy Alice in Chains i Pearl Jam z domieszką bluesa z lat '60 i '70 XX wieku. W ten klimat nieźle wpisały się też numery "Lifeless Dead" i kolejny singiel "I Don't Know Anything" o fenomenalnej... chains'owskiej gitarce. Drugi singiel zresztą najbardziej przypomina nagrania Alice in Chains, nieco też wyłamuje się z ogólnej konwencji krążka.

Pomiędzy bluesem a jazzem, wcale nie żartuję, znalazł się kolejny utwór pt. "Artificial Red". Rzecz traktującą o samotności uzależnionego człowieka. Te wszystkie dość niespodziewane wysokogatunkowe pomysły instrumentalne wynikają w dużej mierze z pomysłów Barretta Martina, w którego krwi zawsze płynęło sporo jazzu. Sporo też w tej materii popracowali McCready na zasadzie ambitnych fascynacji gitarowych, a także Saunders, któremu z kolei nigdy blues nie był obcy. W tym wszystkim kapitalne odnajdywał się Staley, który na krążku stworzył też duety wokalne z Markiem Laneganem, najpierw w "I'm Above", a następnie w trzecim z kolei singlu, fenomenalnym "Long Gone Day". To znowu jazzujący i bluesujący utwór, oparty na świetnym basie i perkusji i wykończony pięknymi partiami bębnów. Wow! Trudno nie odpłynąć! Ciekawe w jaki sposób wszechobecne, pesymistyczne i mało wymagające środowisko grunge reagowało na tak wielką muzykę? Niezrozumieniem? Histerią?!


Album zamknęły dwa instrumentalne utwory, rozbudowany "November Hotel", oparty na zręcznym i momentami niespodziewanym dialogu perkusji Martina z gitarą McCready'ego, a także minimalistyczny "All Alone", który cechował się potulnym, usypiającym klimatem. Końcem pewnej drogi, nadzieją na lepsze jutro. Nie był to utwór do końca instrumentalny, bowiem został opatrzony niezwykłymi wokalizami Staleya, w których nie brakowało jednak smutku i niepewności.

Ogólny szkic tego zjawiskowego albumu powstał podczas wspólnego jammowania muzyków zimą 1994 roku, następnie podczas właściwej sesji w marcu 1995 roku napisano i rozbudowano materiał, którego część miała ujrzeć światło dzienne dopiero kilkanaście lat później, ale o tym za chwilę.

Trzeba bowiem w tym miejscu wymienić takich ludzi, jak Brett Eliason, Sony Felho, Sam Hofstedt, Howie Weinberg i w mniejszym zakresie Lance Mercer oraz Gabrielle Raumberger. To producenci, inżynierowie dźwięku, ludzie odpowiedzialni z miks i mastering, a także oprawę artystyczną albumu. Dzięki nim "Above" brzmi do dzisiejszego dnia jak dzieło najwyższej próby. Nic też dziwnego, że krążek wymiatał na popularnych listach muzycznych w USA, Kanadzie, Norwegii i Szwecji, a wielu ludzi po prostu zwariowało na jego punkcie. Problemem Mad Season była jednak popularność grunge i hard rocka, które sprawiły, że o "Above" wielu ludzi nie usłyszało w odpowiednim czasie. Myślę, że w Polsce ten krążek dotarł wyłącznie do koneserów, którzy zamknęli go głęboko w serduchu, intymnie i niedostępnie dla innych.

Po kilkunastu latach muzycy Mad Season przemówili ponownie. W październiku 2012 roku, gdy dawno było już po wszystkim, najbardziej trzeźwy członek zespołu Barrett Martin, w porozumieniu z Mike'm McCreadym, ogłosił wydanie wznowionej edycji tego niesamowitego albumu. Pierwotną data wznowienia miała przypadać w osiemnastą rocznicę premiery "Above", ale z różnych przyczyn przesunięto ją na kwiecień 2013 roku. Podstawową zawartość krążka rozszerzyło pięć kompozycji, tj. króciutki "Interlude", trzy utwory, w których zaśpiewał tylko Mark Lanegan (ustępujące trochę klimatowi podstawowej wersji albumu), a także numer "I Don't Wanna Be a Soldier" z repertuaru Johna Lennona, który został rewelacyjnie zaśpiewany przez Staleya jeszcze w latach '90 wieku podczas wcześniej wspominanego jammowania. To prawdziwa perła!

W ramach wznowionego "Above" znalazł się też krążek z zapisem koncertu zagranego przez Mad Season 29 sierpnia 1995 roku w Moore Theatre w Seattle, w sumie jedenaście utworów z podstawowej tracklisty "Above" i wspominany singiel Lennona. Jest jeszcze DVD z tego koncertu, które pierwotnie było zapisem VHS, a także całe mnóstwo dodatków - w tym video do "River Of Deceit" - które zasłużenie tchnęły nowego ducha w jedyne studyjne dzieło Mad Season. To piękne wydanie albumu zostało opatrzone długim wstępem napisanym przez Barretta Martina, który wspomniał, że w 1996 roku ruszyły nagrania do następcy "Above", ale z uwagi na zły stan zdrowia Staleya pomysł został zawieszony, a później wraz ze śmiercią Saundersa i Staleya po prostu upadł.

Kiedy tak słucham kolejnych utworów tego dzieła, kiedy wdaję się w refleksje z poetyką Staleya, to jestem wdzięczny losowi, że zdołałem odkryć Mad Season. Nigdy nie przypuszczałbym, że w tamtych latach w Seattle zdołano zarejestrować tak bardzo ambitny materiał. Szokująca, heroinowa i nagła była historia tego zespołu, ale rację miał Barrett Martin, który stwierdził, że w tym albumie zostało zawarte coś specjalnego. Pomiędzy górami, jeziorami i chwalebnym deszczem zamieszkała magia. Pozwólcie się jej porwać, ale wyciągnijcie z tej opowieści odpowiednie wnioski. Niech Mad Season zamieszka w waszych domach.

Konrad Sebastian Morawski
konrad.morawski@wp.pl