Filozofia Riffu, czyli przemyślenia gitarzysty
Riff jest wyjątkowym zjawiskiem muzycznym, dlatego bywa obiektem zainteresowania większości, jeśli nie wszystkich gitarzystów.
To właśnie za jego pomocą możemy oddać najmocniejsze, drzemiące w nas uczucia, ponieważ ma on największą siłę akustycznego rażenia spośród wielu środków gitarowego przekazu. Sam riff jest nośnikiem dużej mocy, ale staje się także podstawą utworu. Bez niego nawet najbardziej finezyjne solo gitarowe nie zabrzmi zachwycająco, a melodia, gdy brak jej należytego podkładu, nierzadko bywa nieprzyjemna i zwyczajnie męczy uszy. Potęga riffu sprawia, że można zakochać się w tym rodzaju gry na dobre.
Popularne określenia mistrzów wydobywania opisywanych tu dźwięków, to np. riff-maszyna oraz geniusz riffu. Z pewnością nasi Czytelnicy mają na tym polu swoich faworytów oraz ulubione partie instrumentalne. Choć najbardziej znanym i rozpoznawalnym riffem na świecie jest prawdopodobnie motyw z utworu "Smoke On The Water", to zbiór wybitnych dzieł jest wręcz niewyczerpalny.
Zanim przejdziemy do gry, tzn. zapragniemy stworzyć ten przesterowany kawałek siebie, warto zdać sobie sprawę z tego, że możemy to zrobić na różne sposoby. Posłużę się tu refleksjami filozoficznymi Fryderyka Nietzschego pochodzącymi z jego dzieła pt. "Narodziny tragedii", łącząc je kontrowersyjnie z interesującym nas tematem. Filozof ten uznał, iż muzyka jest sztuką dionizyjską; wyraża ona żywiołowość, nieskrępowanie sił życiowych, a także pobudza człowieka do najwyższego spotęgowania wszystkich swych zdolności symbolicznych; coś nigdy nieodczutego musi się uzewnętrznić i musi nastąpić unicestwienie zasłony Mai. Oznacza to, że podczas gry doznajemy wizji świata odartego ze złudzeń i widzimy go takim, jakim jest on naprawdę. Według Nietzschego "muzyk dionizyjski jest sam tylko prabólem i jego praoddźwiękiem", ponieważ dzięki swojej sztuce łączy się z prabólem, będącym "jedyną zasadą świata" oraz prajednią, czyli "matką wszechrzeczy". Te myśli uświadamiają nam, jak wielką moc mogą mieć nasze dźwięki i jak wielkie emocje są one w stanie spowodować. Schodząc nieco na ziemię, dostajemy od Nietzschego również praktyczne refleksje, bowiem mówi on, iż muzyk nie powinien grać, używając całego swego potencjału. Myśliciel zwraca uwagę, aby grać najwyżej na trzy czwarte, tak aby wysiłek włożony w muzykę nie przechodził na naszego odbiorcę, powodując w nim nadmierny niepokój.
Jak to się ma do naszych riffów? A tak, że pierwszym sposobem ich zagrania może być styl niefortunnie nazwany "punkowym". Doskonale obrazuje go gra Steve’a Jonesa, gitarzysty grupy Sex Pistols. Ten żywiołowy muzyk niczym Dionizos uderza w struny bardzo mocno, tak by każda z nich zabrzmiała głośno. Równie ciekawy brzmieniowo efekt pokazuje on, grając riffy doskonale przytłumione prawą ręką przy mostku. Jones nie ukrywa, że jego utwory są wyrazem frustracji, bólu i gniewu. Gitarzysta ten nie zmienił stylu gry od lat i chwała mu za to.
Przypomnę jeszcze, że wspominany już wcześniej Dionizos to bóg winnej latorośli, hucznych zabaw i życia w ogóle. Nietzsche przeciwstawiał mu Apolla, boga jasności, snu, sztuk plastycznych, którego muzyka była "dorycką architek-toniką tonów". My jednak nie będziemy teraz działać w uporządkowany, appolliński sposób, wykorzystując przy tym jaśniejszą stronę mocy, lecz raczej skłonimy się ku tej ciemniejszej. Innym bowiem charakterystycznym stylem gry, którego możemy użyć, jest pełny dionizyjskiego chaosu sposób progresywno-eksperymentalny. Mamy tu do czynienia z mocnymi, psychodelicznymi (angażującymi duszę i uczucia) stanami i riffami. Opierają się one szczególnie na połamanych rytmach, które otrzymujemy, przełączając na przykład metronom na mniej standardowy klik niż 4/4.
Akcentując nasze dźwięki w różnych miejscach, okazuje się, że jesteśmy niczym nieograniczeni w swej twórczości. Jako obraz wyjątkowych z możliwych rezultatów polecam muzykę szwedzkiego zespołu Meshuggah. Gitarzysta Fredrik Thordendal razem z przyjaciółmi doprowadził technikę oraz nieprawdopodobny nastrój owych połamanych riffów na najwyższe szczyty. Osiąga on też naprawdę cudowny efekt, grając wyjątkowe i bardzo jazzowe partie solowe (inspiracja Allanem Holdsworthem).
Tak zagrane nuty mają nasycenie dramatyczne, a osiągnąć je można także nieco innymi środkami. Zmierzamy do jak największego udziału emocji, przeżyć, indywidualnej ekspresji, aby naszą historię opowiedzieć już bez dużych komplikacji technicznych. Odrzucamy gitarową wirtuozerię na rzecz prostoty, aby nasz przekaz emocjonalny został zrozumiany. Można bowiem za pomocą tzw. czterech funtów lub trzech chwytów opisać całe swoje życie lub jego część, a nawet wznieść się poza nie. Używając najbardziej pierwotnych technik i dodając do nich coraz to trudniejsze, możemy stopniować napięcie emocjonalne. Niezwykłą siłę takiego grania odczułem podczas koncertu grupy Tool w Polsce. Gitarzysta Adam Jones rozpoczął koncert długim, przyprawiającym o dreszcze rozkoszy finezyjnym wzbudzeniem, dał tym samym świadectwo owoców swej eksperymentalnej gry. A jest ona jakby dwuaspektowa pod względem techniki. Gra on prosto (wpływ AC/DC), ale także mocno progresywnie (pokrewieństwo z Kingiem Crimsonem i muzyką wspomnianej już grupy Meshuggah).
Okazuje się, że grając prosto, lecz z pomysłem na rozbudowane utwory, z artystycznym smakiem i stopniowaniem napięcia, daje się osiągnąć efekt "trzeciego oka" i nie tylko zapomnieć, że to gra człowiek na gitarze, ale po prostu... odlecieć. Jones wspominał w jednym z wywiadów, iż nie lubi słuchać rozbudowanych solówek, bo wtedy zaczyna się czuć sennie, dlatego tworzy tylko krótkie lub odjazdowe i rozwlekłe partie solowe dla oddania pewnych emocji. Tool pokazuje, jak ważna jest gra CAŁEGO zespołu, gdzie rolę wymiatacza odgrywa głównie perkusista, ale jego celem jest budowanie nastroju, a nie eksponowanie swych umiejętności.
Istotną rolę odgrywa także harmonia riffów, bowiem kilka dźwięków zagranych w różnych odległościach na gryfie zmienia całkowicie klimat muzyczny. Takimi skomplikowanymi połączeniami riffów charakteryzuje się na pewno Meshuggah - w końcu grają tam gitary siedmiostrunowe, natomiast zupełnie innym przykładem jest demoniczne Nine Inch Nails ze swoim absolutnie genialnym połączeniem prymitywnych technik zagranych w nieprzewidywalnych kombinacjach i skomplikowanych harmonicznie, a do tego z dopieszczonymi melodiami oraz z dodatkiem elektroniki. Kluczem jest odpowiednie dopasowanie składników utworu w taki sposób, by każdy instrument miał swoje miejsce, ale nie był jednak dominujący. NIN może być drogowskazem w tworzeniu muzyki wielopłaszczyznowej pod względem instrumentalnym bez zbędnych popisów.
Jeśli jednak o popisy chodzi, to powróćmy jeszcze na chwilę do Nietzschego. W kwestiach etycznych porusza on temat resentymentu, którego przykładem jest chociażby relacja zachodząca niekiedy pomiędzy dwoma czołowymi opcjami gitarowymi, czyli wymiataczami a riffowcami. Niektórzy wymiatacze, grający wirtuozerskie solo lub ich zwolennicy, krytykują wiernych entuzjastów riffów za to, że nie umieją grać, bo nie używają arcytrudnych technik. Ta niechęć, wsparta zazdrością - bo często ten riffowiec tworzy świetne klimaty - to moim zdaniem właśnie jest resentyment. Ta negatywna emocja, będąca oznaką niespełnienia, pojawia się także u riffowców, strącających z piedestału i nie mogących znieść gloryfikowanych autorów kunsztownych solówek stulecia, pod pretekstem egoistycznych popisów lub zwykłego szpanerstwa.
Oczywiście to tylko teoria - najważniejsze jest, aby każdy grał to, co mu się podoba. Z drugiej zaś strony, pewna porcja refleksji również jest przydatna. Istnieją inne, wręcz nieskończone możliwości zagrania naszych wspaniałych riffów - choćby metalowo, hardcorowo czy też rockandrollowo.