Matt Bellamy (Muse)
W 1966 roku Jimi Hendrix odrzucił wszelkie zasady, na zawsze zmieniając oblicze rocka. W 1978 podobnie postąpił Eddie Van Halen. A co się dzieje teraz? Zaryzykujemy stwierdzenie, że obecnie podobną strategię przyjął Matt Bellamy z grupy Muse.
Każdy, kto po raz pierwszy usłyszał Matta Bellamy’ego, nigdy tego nie zapomni. Swój pierwszy prawdziwy koncert Bellamy zagrał w 1994 roku wraz z Domem Howardem na perkusji i Chrisem Wolstenholmem na basie. Zespół nazywał się Rocket Baby Dolls i wziął udział w pojedynku zespołów, a całe to wydarzenie Matt wspomina w taki oto sposób: "Mieliśmy gotycki makijaż, oprócz nas grały same starsze i bardziej doświadczone zespoły. Daliśmy z siebie wszystko i... wygraliśmy! Nie byliśmy rewelacyjnymi muzykami i właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że w całej tej zabawie bardziej chodziło o podejście do gry niż o zdolności techniczne".
Minęło pięć lat, zanim powstał zespół Muse (ang. muza). Do tego czasu w muzyce brytyjskiej panował okres względnej posuchy. Był rok 1999 i Travis starał się wskrzesić britpop. Ameryka oferowała dosyć trudną do strawienia muzykę w postaci rap metalu w wykonaniu grupy Limp Bizkit. Przełom wieków okazał się chudym okresem dla gitarzystów. Brakowało polotu, niczym nie wymuszonej fantazji, nie było mocnych osobowości i nic nie wskazywało na to, że coś się może zmienić.
W takich warunkach "Showbiz", debiutancki album grupy Muse, zabłysnął jak najjaśniejsza gwiazda. To nie był zwykły album, to był opus. A jego siłą napędową była gitara, która brzmiała, jakby Jimi Hendrix grał z Eddiem Van Halenem na pierścieniach Saturna. Szalone solo w utworze "Sunburn", hipnotyczne dwudźwięki w "Muscle Museum" czy mroczny neoklasyczny "Unintended" to dowody na to, że Bellamy nie zastosował się do reguł obowiązujących wówczas w muzyce ani też nie poszedł za tak zwanym duchem czasu. Nawet jego wokal był na tyle oryginalny, że w niczym nie przypominał żadnego innego - śpiewał wysoko niczym śpiewak operowy obwieszczający lamentem koniec świata. Wszyscy zadawali sobie pytanie, kim jest ten Matt Bellamy?
Szybko uzyskaliśmy odpowiedź na to pytanie. Kiedy Bellamy zaczął pojawiać się na łamach prasy muzycznej, prezentował się dosyć dziwacznie. Chudy jak wieszak na ubranie, z fryzurą jak nieopierzone pisklę - zresztą kolor włosów zmieniał z taką częstotliwością, że trudno było nadążyć, ale biła z niego taka siła ekspresji, że wkrótce został okrzyknięty przez miesięcznik "Cosmopolitan" najseksowniejszym mężczyzną rocka. Na pytanie, czy przeszkadza mu zainteresowanie damskiej części publiczności, stanowczo zaprzecza i dodaje: "Jeszcze kilka lat temu nie przychodziły do nas dziewczyny w krótkich sukienkach i nie mówiły, że zrobią dla nas wszystko...".
Wkrótce okazało się, że poglądy Bellamy’ego są równie rewolucyjne jak jego technika gry. Mówił o rządzie, wywoływaniu duchów, niebezpieczeństwach urodzenia ufoludka, a także o międzygwiezdnych teoriach spiskowych. Krótko mówiąc, wszystkie chwyty dozwolone. "Mamy uwierzyć w to, że jakiś facet siedzący w jednej z afgańskich jaskiń zorganizował najbardziej spektakularny atak na Stany Zjednoczone w historii tego kraju? - mówił o atakach z 11 września. - Myślę, że Ameryka po prostu potrzebowała kolejnego wydarzenia w stylu Pearl Harbour, żeby zaatakować Irak".
Choć w przerwach między piosenkami konsekwentnie milczał i nie wykazywał zbytniej ochoty do kontaktu z widownią, to gdy wkraczał na scenę zmieniał się pod wpływem mocnego jak błyskawica akordu w wirującego derwisza, który uderzał w struny z niebywałą wręcz pasją.
Trzymając gitarę za głową, grał solówki z taką zawziętością, że dawno nikt nie widział czegoś podobnego. "Kiedy byłem młodszy, bardziej podobało mi się granie w sposób całkowicie nieskrępowany, z błędami i różnymi nie do końca kontrolowanymi dźwiękami - mówi Matt. - To mnie bardziej inspirowało niż mozolne cyzelowanie każdej nuty. Nie interesowała mnie wtedy klasyka. Słuchałem grunge’u i Jimiego Hendriksa".
Pałeczka została przekazana. Tak jak Jimi Hendrix podzielił publiczność, gdy po raz pierwszy pojawił się w Londynie w 1966 roku, tak Matt podzielił scenę muzyczną na wiernych wielbicieli i zniesmaczonych przeciwników. A więc obok zachwytów na temat nowego geniusza, pojawiły się drwiące komentarze na temat jego teatralnych zachowań na scenie oraz złośliwe uwagi dotyczące jego piskliwego głosu, który porównywano do wokalu Thoma Yorke’a z Radiohead. Kurz po stoczonej walce pomiędzy przeciwnikami oraz fanami Matta Bellamy’ego nieco już opadł, a sprzedaż pierwszego krążka zbliżała się do granicy 200 tysięcy egzemplarzy. Jednak nawet najbardziej zagorzali fani przyznali, że choć "Showbiz" jest wspaniałym debiutem, to nie oddaje on w pełni talentu Bellamy’ego. Matt potrzebował więc hitu, który przekonałby wszystkich wątpiących.
W marcu 2001 roku ukazał się singiel "Plug In Baby", który miał promować drugi album Muse, "Origin Of Symmetry". Choć z informacji na okładce tego wydawnictwa wynikało, że wszystkie te cuda na gitarze są dziełem ludzkiej ręki, to słuchając singla, nie mogliśmy w to uwierzyć. Kompozycja "Plug In Baby" stała się przebojem i osiągnęła jedenastą pozycją na brytyjskiej liście przebojów, co jednoznacznie oznaczało sukces komercyjny.
Gwiazda Bellamy’ego eksplodowała wraz z pojawieniem się albumu "Origin Of Symmetry", który pokazał w pełni to, co "Showbiz" jedynie zasugerował. Na albumie można znaleźć dość dziwaczne koncepty, takie jak fizyka kwantowa czy pianiści epoki romantyzmu. Na płycie różnorodność i oryginalność utworów jest ogromna - od nisko brzmiącej kompozycji "New Born" poczynając, a na "Hyper Music" kończąc. W tej ostatniej znajdziemy bardzo ciekawą rozbudowaną harmonię. "Origin Of Symmetry" to płyta mroczna, ciężka, a jednocześnie niesłychanie nowatorska. Jest syntezą człowieka i maszyny, która wywraca wszystko do góry nogami.
Podczas koncertów Matt zapełniał coraz większe sale. Logika zaprzeczała temu, że można wycisnąć z gitary tak złowieszcze nuty, a zarazem tworzyć niezwykle szerokie przestrzenie dźwiękowe i neoklasyczne partie prowadzące. Ale Bellamy miał pewną tajną broń. Swoje wcześniejsze Ibanezy zamienił bowiem na kolekcję gitar elektrycznych wykonanych przez brytyjskiego lutnika, Hugha Mansona. Instrumenty te mają wbudowane efekty, między innymi sustainer oraz ręcznie (!) sterowany wah. "Wszystkie moje gitary autorstwa Mansona wzorowane były na Fenderze Telecasterze - tłumaczy Bellamy. - Mimo to mają przetworniki Kent Armstrong Motherbucker przy mostku i P90 przy gryfie. Wbudowane w gitarę efekty to bardzo wygodny wynalazek, zwłaszcza gdy ktoś często przemieszcza się po scenie i jednocześnie śpiewa".
Owszem, "Origin Of Symmetry" był albumem ze wszech miar rewolucyjnym i wnosił wiele nowego do świata muzyki, ale na kolejnej produkcji Bellamy zaprezentował coś jeszcze innego. Trzeci album "Absolution" pojawił się we wrześniu 2003 roku i został uznany za najbardziej śmiałe muzyczne oświadczenie grupy Muse. Sam Bellamy opisał go zaledwie trzema słowami: "wypasiony jak cholera". Dopiero co udało nam się scharakteryzować Matta i jego twórczość, a muzyk ten znowu wymknął się wszelkim stereotypom i łatwym opisom. W kompozycji "Stokholm Syndrome" i ogłuszającym wprost singlu "Time Is Running Out" połączył ze sobą agresję i chwytliwe melodie, a pod tytułem "Blackout" ukryła się najbardziej posępna ballada roku. Zmienił się styl gry artysty, a także podejście do fazy produkcji. Matt zarejestrował część partii poza studiem, żeby uzyskać odpowiedni klimat, a podczas nagrywania akordów rozbijał je na pojedyncze nuty, które następnie miksował. "W przeszłości często nakładałem na siebie kilka partii gitary, aby uzyskać lepszy efekt - wyjaśnia muzyk. - Jednak tym razem postanowiłem nagrać tylko jedną ścieżkę gitary, koncentrując się na tym, aby została zarejestrowana perfekcyjnie. Pewien wpływ wywarł na mnie zespół System Of A Down, co szczególnie słychać w utworze ‘Stockholm Syndrome’. Zainspirowały mnie superszybkie metalowe riffy, których nigdy wcześniej bym nie zagrał".
Płyta "Absolution" sprzedała się w liczbie 2.800.000 egzemplarzy na całym świecie i choć inne zespoły brytyjskie, jak choćby Coldplay, podbiły ten wynik, żaden z nich nie może poszczycić się tak zdolnym gitarzystą, jakim jest Matt Bellamy. To właśnie jego gra sprawiła, że muzyka Muse jest tak wyjątkowa. Analizowaniem jego riffów zajmuje się całkiem pokaźna grupa gitarzystów na wielu forach internetowych, a także dziennikarze z magazynów muzycznych.
Czy zespół Muse mógł osiągnąć więcej? Przez moment w 2005 roku wydawało się, że muzycy nie mogą nas już niczym zaskoczyć, a tymczasem pracowali oni nad kolejnym albumem zatytułowanym "Black Holes And Rvelations". Niestety sesje nagraniowe, które odbywały się we Francji, zostały bardzo opóźnione, a muzycy niestrudzenie eksperymentowali z nowymi dla siebie rozwiązaniami. "Pracując nad czwartym krążkiem dosłownie postradaliśmy zmysły!" - powiedział Bellamy, mając na myśli próby połączenia wypracowanego przez Muse brzmienia z klasycznym jazzem. Matt, gitarzysta, wokalista i lider zespołu Muse w jednej osobie, poszukiwał przy tym natchnienia w zupełnie niespodziewanym dla siebie rejonie. Artysta przeprowadził się bowiem do Nowego Jorku i zainteresował się rytmami nocnego życia Manhattanu. Inspiracje te są wyraźnie słyszalne na krążku "Black Holes And Revelations". "Często chodziłem potańczyć do klubów w różnych częściach Nowego Jorku - tłumaczy Matt. - To pomogło mi stworzyć takie utwory, jak np. ‘Supermassive Black Hole’, w których rytm taneczny zmiksowany jest z gitarą".
"Supermassive Black Hole" to zdecydowany przebój na płycie, która jest najlepszym artystycznym osiągnięciem Bellamy’ego jako gitarzysty. Podobnie jak poprzednie albumy, które zdystansowały tego gitarzystę od swoich potencjalnych konkurentów, ten album pogrążył ich jeszcze bardziej, deklasując ich pod każdym względem. Poczynając od eterycznych dźwięków w utworze "Starlight", a na szalonych, ostrych riffach "Knights Of Cydonia" kończąc, album jest po prostu wyjątkowy. Trzeba przyznać, że nie słyszeliśmy albumu tak eksperymentalnego od czasu, gdy Hendrix wydał swój "Electric Ladyland", a Van Halen zaprezentował światu płytę "Van Halen".
Najbardziej ekscytujące jest to, że nikt (łącznie z nami) nie ma pojęcia, jakie będzie kolejne muzyczne posunięcie Bellamy’ego - pewnie nie wie tego nawet on sam. "Zawsze musimy przekraczać granice. We wszystkim, co robimy!" - powiedział przed koncertem. Cóż, być może dla tego zespołu takie granice w ogóle nie istnieją...