Uważam, że w owym kontekście padłby ten termin, ale przeważnie kryje się pod nim szeroko pojęty blues, dość odległy od Delty Missisipi. Głównie mamy wtedy na myśli formę muzyczną, która powstała na terenie południowych Stanów i rozprzestrzeniła się aż po Chicago, przyjmując postać łatwiejszą do zrozumienia. Co więcej, technologia rozwinęła się wtedy, czyli w latach 40-tych i 50-tych, do takiego poziomu, iż nagrywano o wiele więcej kompozycji wpisujących się w ów nurt. Jeśli chodzi o lata 30-te, gdy Robert Johnson i inni podobni mu artyści zaczęli wydawali swe pierwsze płyty, to tak naprawdę niewiele mamy pewnych faktów dotyczących ich działalności. Coś z tej surowości do mnie przemówiło, lecz chyba mój gust w dziedzinie bluesa jest bardziej rozwinięty, choć wciąż wolę akustycznego od elektrycznego. Mimo iż, jako nastolatek, byłem świadomy dokonań Howlin' Wolfa, Bo Diddleya oraz Chucka Berry'ego, których bluesowe korzenie wprowadziły do bardziej komercyjnego r'n'b, to uparcie obstawałem przy akustycznych rzeczach. Muddy Waters, na przykład, nawiązał do podobnego stylu. Uwielbiałem Sonny'ego Terry'ego i Browniego McGhee, czyli folkowo-bluesowe utwory, harmonika, gitara, dwa wokale. Podobało mi się to bardziej niż elektryczny, a było również bardziej wysublimowane niż samotny człowiek kiepsko grający na podniszczonej gitarze i wyśpiewujący jakieś przerażające wokalizy. Przyznam, iż trochę się boję niektórych spośród nich... Nie chciałbym ich spotkać. Miałem szansę tego dokonać podczas mojej pierwszej wizyty w Stanach w 1969 r. Mogłem pojechać do Chicago i zobaczyć, jak ci artyści, między innymi właśnie Muddy Waters, grają na scenach klubów bluesowych, lecz nie starczyło mi odwagi. W takich miejscach byłbym najprawdopodobniej jedynym białym i nie wiem, czy powitaliby mnie z otwartymi ramionami. Podziwiałem muzykę oraz kulturę Murzynów zamieszkujących Stany, a jednocześnie napawała mnie ona strachem, gdyż jej nie rozumiałem. Czułem się skrępowany. Cała zastana sytuacja odbiegała od tej panującej w Wielkiej Brytanii.