The Complete Roadrunner Collection w siedmiu odsłonach

Wywiady
2013-04-08
The Complete Roadrunner Collection w siedmiu odsłonach

Roadrunner, jedna z najważniejszych i najbardziej wpływowych wytwórni, specjalizujących się w ciężkiej muzyce, sprawiła fanom autentyczny prezent, wydając za jednym zamachem boxy, zawierające albumy swych siedmiu byłych podopiecznych.

Wśród wydawnictw, zatytułowanych The Complete Roadrunner Collection, znalazły się zestawy z tymi płytami Kinga Diamonda, Sepultury, Obituary, Deicide, Type O Negative, Fear Factory oraz Life of Agony, które ujrzały światło dzienne pod szyldem tego labela. Jednym słowem, wiele ważnych, kultowych dziś krążków, a zarazem całkiem solidny kawał metalowej historii. Warto przyjrzeć się bliżej zarówno im samym, jak i okolicznościom towarzyszącym ich premierze.

Roadrunner Records rozpoczęła działalność w roku 1980 w Holandii, natomiast sześć lat później przeniosła główną siedzibę do Nowego Jorku. Początkowo niewiele wskazywało na późniejszy sukces firmy, która w początku lat '80 nie miała w katalogu zbyt wielu szczególnie wyróżniających się nazw. Poza, rzecz jasna, Mercyful Fate. To właśnie pod banderą Roadrunner ten, dziś kultowy i bardzo wpływowy band, wydał swoje dwie pierwsze płyty - "Melissa" (1983) i "Don't Break the Oath" (1984). Współpraca musiała przebiegać na tyle bezproblemowo, że kiedy rok później formacja się rozpadła, jej frontman King Diamond zdecydował się na kontynuowanie solowej kariery w stajni dotychczasowego wydawcy. Szybko okazało się, że decyzja ta przyniosła korzyści obu stronom. Znakomity, debiutancki album Króla "Fatal Portrait" ukazał się w 1986 roku, a wydany rok później "Abigail" przyniósł wytwórni upragnione miejsce na liście Billboard. King Diamond stał się więc pierwszym artystą z tej stajni, który trafił na amerykańską listę przebojów. I, jak się miało okazać, nie ostatnim, choć na razie Roadrunner wciąż działał jako typowy undergroundowy label.

Sukces ten pobił "Them" (1988), który wylądował na 89 miejscu Billboardu, sprzedał się w 200 tysiącach egzemplarzy i stał się największym komercyjnym osiągnięciem Diamonda. Wydany rok później kolejny concept album "Conspiracy" nie powtórzył już tego wyniku, a najbardziej dziś niedoceniany, choć wciąż mający do zaoferowania kawał dobrej muzyki, krążek z "klasycznego" okresu Diamonda "The Eye" ukazał się w 1990 r. przy minimalnym zainteresowaniu wydawcy. Zawirowania w składzie kapeli sprawiły, że Diamond reaktywował Mercyful Fate, po pewnym czasie wrócił też do solowej twórczości, jednak kolejne materiały obydwu nazw ukazywały się już w barwach Metal Blade. Wydaje się, że Roadrunner nie przejął się tym zanadto, trwało już bowiem deathmetalowe szaleństwo i każda metalowa wytwórnia starała się wyrwać jak największą porcję tego smakowitego, choć zalatującego zgnilizną tortu. Na tym tle śpiewane falsetem, teatralne opowieści grozy Kinga zdawały się, przynajmniej w oczach roadrunnerowych księgowych, należeć do innej epoki.


"King Diamond: The Complete Roadrunner Collection 1986-1990" zawiera pięć pierwszych, klasycznych, pełnych albumów Duńczyka. Na krążkach znalazły się pierwotne setlisty, bez rzadkich bonusów, które pojawiały się na późniejszych wznowieniach (ta zasada została utrzymana również w odniesieniu do pozostałych boxów). Szkoda, że zabrakło tu miejsca na kompilacyjny, ale smakowity i dość cenny dla kolekcjonerów "The Dark Sides" (1988), zawierający między innymi wydany jedynie na pierwszym singlu, absolutny klasyk "No Presents for Christmas", czy wywołujący lata temu ciarki na skórze "Phone Call" - telefoniczną rozmowę Kinga ze zmarłą babcią, bohaterką opowieści wypełniającej "Them".

Tymczasem, w połowie lat ’80, w najgłębszych pokładach undergroundu, jako swoista odpowiedź na coraz bardziej wygładzony amerykański thrash, narodził się death metal i w szybkim tempie sięgnął szczytów popularności. Ikoniczne dziś zespoły stawiały wówczas pierwsze kroki, szybko trafiając pod skrzydła Earache, Combat albo Roadrunner. Tym sposobem, w 1989 roku katalog Roadrunner wzbogacił się o arcydzieła gatunku - pierwszy album Obituary "Slowly We Rot" oraz trzeci krążek Sepultury "Beneath the Remains". Rok później świat ujrzał debiutancki materiał bluźnierców z Deicide.

Gdy na początku lat '80, w gorącej Tampie na Florydzie, bracia Tardy, zasłuchani w muzyce lokalnych Savatage i Nasty Savage, zakładali szkolny zespół, nie mogli przewidzieć, że stanie się on jednym z najważniejszych kapel w historii gatunku. Ich Xecutioner rozpoczął przy okazji karierę inżyniera dźwięku Scotta Burnsa, który już wkrótce, w studio Morrisound, niemal taśmowo produkował kolejne deathmetalowe albumy, nadając im charakterystyczne, do dziś rozpoznawalne brzmienie. Nim jednak do tego doszło, pierwszą zarejestrowaną pod jego okiem taśmę z metalową zawartością usłyszał Monte Conner, łowca talentów z Roadrunner i, nie zwlekając, zdecydował się na podpisanie z Xecutioner umowy, po czym wyłożył pieniądze na dokończenie sesji. Conner trafił w dziesiątkę, gdyż wydany już pod szyldem Obituary "Slowly We Rot", z miejsca przekroczył barierę 70 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co zważywszy na zawartość albumu, było bardzo dobrym wynikiem.

Obituary zawsze wyróżniał się na tle innych deathmetalowych formacji. Nikt wcześniej ani później nie potrafił growlować tak jak John Tardy, zaś atmosferę podkręcał fakt, że muzycy nie ukrywali, iż nie zawracają sobie głowy pisaniem tekstów. Ponadto, wyraźnie zainspirowany dokonaniami Celtic Frost, Obituary brzmiał ciężej niż inni i znacznie chętniej korzystał z kruszących kości zwolnień. Ta stylistyka znalazła rozwinięcie na "Cause of Death" (1990), zarejestrowanym z nowym gitarzystą Jamesem Murphy, który to album stanowił kolejny kamień milowy gatunku, ozdobiony dodatkowo absolutnie ikoniczną okładką (mającą pierwotnie trafić na..."Beneath the Remains" Sepultury). Jednak największym komercyjnym sukcesem Obituary okazał się kolejny krążek "The End Complete" (1992), choć zawierał jeszcze trudniejsze do przyswojenia dźwięki. Na premierę następnego albumu, "World Demise" (1994), trzeba było czekać ledwie dwa lata, ale sytuacja zaczynała się zmieniać. Słuchacze powoli tracili zainteresowanie death metalem, wyniki sprzedaży zaczęły lecieć w dół, a wytwórnie rozpoczęły odchudzanie katalogów z zespołów z tej kategorii.


Choć Roadrunner rozwiązał kontrakty z wieloma mniej popularnymi formacjami, zostawił sobie w portfolio zarówno Obituary, jak i Deicide. Jednak impet braci Tardy wyraźnie przygasł. Wydany w 1997 roku "Back from the Dead" nie przyniósł niczego nowego i chwilę później kapela zawiesiła działalność. W "Obituary: The Complete Roadrunner Collection 1989-2005" znalazły się wspomniane wcześniej długogrające krążki Amerykanów, plus "Frozen in Time", powrotna, całkiem udana płyta z 2005 roku, zarejestrowana po ośmiu latach przerwy, w oryginalnym składzie. Po jej premierze, zespół ponownie nabrał wiatru w żagle, zaczął regularnie koncertować i wydawać nowe materiały, jednak już pod innymi banderami.

Popularna legenda głosi, że pewnego dnia Glen Benton wpadł jak burza do biura wytwórni, rzucił na biurko Connera demówkę Amon, nagraną oczywiście w Morrisound, a 24 godziny później zespół, który wkrótce zmienił nazwę na Deicide, znalazł się w szeregach Roadrunner. Nie ulega wątpliwości, że to były dobre czasu dla death metalu i niemal każdy band, zwłaszcza z Florydy, kontrakt płytowy miał zapewniony. Niewiele z nich miało jednak osiągnąć ten pułap, co Deicide, którego debiutancki krążek "Deicide" (1990) znalazł się w czołówce najlepiej sprzedających się deathmetalowych płyt wszech czasów. Skrajnie satanistyczny wizerunek Deicide, podkreślany wypowiedziami oraz - jakżeby inaczej - wypalonym na czole Bentona odwróconym krzyżem, działały na wyobraźnię dziennikarzy i słuchaczy, co z miejsca znalazło przełożenie na brzęczącą monetę. Podobny sukces stał się więc udziałem "Legion" (1992), który zamknął pierwotny, najbardziej dziki i nieokiełznany okres w twórczości formacji.

Kolejne albumy, "Once Upon the Cross" (1995), a zwłaszcza "Serpents of the Light" (1997), choć wciąż brutalne, przyniosły zmianę w brzmieniu i bardziej już uporządkowanych strukturach kompozycji Amerykanów, co nie spodobało się niektórym ortodoksyjnym fanom kapeli. Co więcej, choć Deicide przetrwał wspomnianą czystkę w Roadrunner, wytwórnia zaczęła tracić zapał do promowania zespołu, tym bardziej, że koszty związane z produkcją kolejnych materiałów rosły, w przeciwieństwie do ilości sprzedanych albumów. Glen Benton opowiadał o tym w niemal każdym późniejszym wywiadzie, zarzucając Roadrunner zainteresowanie jedynie nowymi, bardziej modnymi nabytkami, a przede wszystkim stanem firmowego konta. Frontman nigdy też nie ukrywał, że "Insineratehymn" (2000) oraz "In Torment in Hell" (2001) zostały wydane tylko w celu uwolnienia się od kontraktu z nowojorskim labelem. Jak wiadomo, taka sytuacja zawsze znajduje odzwierciedlenie w jakości muzyki, i słychać to także na tych kiepskich albumach, zwłaszcza "In Torment in Hell", to jest bez wątpienia najgorszym wypieku z logo Deicide. W skład "Deicide: The Complete Roadrunner Collection 1990-2001" weszło wspomniane sześć studyjnych krążków, zabrakło zatem zarówno kompilacji demówek z okresu Amon "Amon: Feasting the Beast", jak i koncertówki "When Satan Lives".

 

Obituary i Deicide zasłużenie zapracowały na rozpoznawalną markę i liczne grono wiernych fanów, jednak prawdziwy międzynarodowy sukces dość niespodziewanie stał się udziałem Sepultury, która w pewnym momencie okazała się najlepiej sprzedającym się zespołem z katalogu Roadrunner. Brazylijczycy, czerpiący w równym stopniu z deathmetalowej brutalności i thrashmetalowej agresji charakterystycznej dla Slayer, szerokiej publiczności pokazali się za sprawą zarejestrowanego w ich ojczystym kraju, z pomocą Scotta Burnsa "Beneath the Remains" (1989). Krążek ten znalazł 100 tysięcy nabywców, utwierdzając włodarzy Roadrunner o słuszności ich decyzji co do związania się cyrografem z braćmi Cavalera i spółką. Idąc za ciosem, firma wznowiła wcześniejszy, drugi krążek, wydany pierwotnie w roku 1987, zatytułowany "Schizophrenia" (1990), a już rok później światło dzienne ujrzał "Arise" (1991). Płyta rozwijała pomysły zaprezentowane na "Beneath the Remains", jednak w nieco przystępniejszy i bardziej "wyszukany" sposób. Na efekt, w postaci miejsca na liście Billboardu i pędzących w górę statystyk sprzedaży, nie trzeba było długo czekać.


Zespół wyruszył w trwającą niemal dwa lata trasę, a w 1993 roku zaprezentował kolejne dzieło - "Chaos A.D.", zrywające z thrash/deathmetalowymi korzeniami. Fani przecierali uszy z niedowierzaniem, słysząc takie kawałki, jak cover New Model Army "The Hunt", "Kaiowas" czy "Biotech Is Godzilla". Album wytyczył kierunek wielu kapelom, zaliczanym później do szuflady z napisem groove metal, jednak dla wytwórni najistotniejszy był fakt, że materiał sprzedawał się jak świeże bułeczki. "Chaos A.D." (1993) przyniósł Sepulturze ponad pół miliona nabywców w samych Stanach, 32 miejsce na liście Billboardu oraz kontrakt dystrybucyjny z molochem Epic Records, który postawił Brazylijczyków obok gwiazd pokroju Pearl Jam czy Rage Against The Machine. Przynajmniej w teorii, jak miało się wkrótce okazać.


Na razie jednak Sepultura zwycięsko pędzi z duchem czasu, podbijając wcześniejsze sprzedażowe stylistyki i dokonując na "Roots" (1996) kolejnej wolty stylistycznej. Tym sposobem, band ostatecznie zraził do siebie konserwatywnych słuchaczy, przyciągnął jednak całą rzeszę nowych, dla których stał się ojcem chrzestnym nu metalu. Nie było wówczas dnia, by któryś z teledysków Sepultury nie pojawił się w MTV, a przyszłość rysowała się w różowych barwach. Do momentu, w którym zespół postanowił opuścić Max Cavalera....

W skład boxu wchodzi wspomniane pięć płyt Sepultury, choć, jak być może uważny czytelnik zauważył, nie wyczerpują one dyskografii, kapeli wydanej pod szyldem Roadrunner. Zarówno "Against" (1998) jak i "Nation" (2001) również ukazały się nakładem nowojorskiego labela, jednak te krążki do boxu nie trafiły. Trudno powiedzieć, dlaczego wytwórnia postanowiła wznowić jedynie materiały zarejestrowane z Maxem Cavalerą w składzie, na co zresztą zwraca uwagę już sam, odmienny od pozostałych, tytuł "Sepultura: The Complete Max Cavalera Collection 1987-1996". Co ciekawe, rzeczywistości nie odpowiada również podana na pudełku data. Owszem, "Schizophrenia" ukazała się w 1987 roku, jednak wówczas zespół nie był jeszcze związany kontraktem z Roadrunner.

Do najbardziej wyróżniających się zespołów, które znalazły się w katalogu Roadrunner w pierwszych latach funkcjonowania wytwórni, z pewnością zaliczyć trzeba odzianych w skóry piewców apokalipsy z Carnivore, którzy, nim zdążyli się rozpaść, wydali dwa albumy "Carnivore" (1985) i "Retaliation" (1987). Frontman i basista kapeli, Peter Steele sformował nowy zespół, który funkcjonował pod różnymi nazwami, by ostatecznie jako Type O Negative podpisać nowy (a raczej, jak wynikało z późniejszych wypowiedzi Steele'a, kontynuować podpisany z Carnivore) kontrakt z macierzystą wytwórnią. Type O Negative to z pewnością jeden z najciekawszych rockowych zespołów lat '90 i pierwszej dekady XXI wieku, wyróżniający się specyficznym wizerunkiem, niepodrabialną muzyką oraz oczywiście postacią charyzmatycznego Steele'a. Co równie ważne, TON doskonale wpisał się w działalność Roadrunner, uciekającej od death metalu i coraz śmielej zwracającej się ku innym gatunkom. W boksie "Type O Negative: The Complete Roadrunner Collection 1991-2003" znalazło się sześć albumów formacji, czyli niemal cała jej dyskografia, poza zamykającym dorobek Amerykanów "Dead Again", wydanym w 2007 r. roku przez SPV.

Negatywy wystartowały udanym debiutanckim "Slow, Deep and Hard" (1991), który zarysował niemal wszystkie elementy, mające stanowić później znak rozpoznawczy grania chłopaków z Brooklynu. O ile wytwórnia przełknęła okładkę, przedstawiającą ponoć akt penetracji, tak odbyt Steele’a zdobiący drugi, najsłabszy zresztą album zespołu, dziwną psuedo-koncertówkę "The Origin of the Feces" (1992) zniknął na zawsze z okładek wznowień, w tym oczywiście i z tego boxu. Nawet, jeśli słuchacze i bossowie labela zwątpili w kapelę, TON zrehabilitowali się, wydając w 1993 roku "Bloody Kisses", kamień milowy w ich twórczości, który pokrył się platyną (pierwszą w historii Roadrunner) i przyniósł nowojorczykom zasłużony międzynarodowy sukces.

Jeszcze wyżej na listach przebojów wspiął się bardziej melancholijny, piosenkowy "October Rust" (1996). "World Coming Down" (1999) przyniósł najbardziej ponurą, depresyjną, a zarazem najtrudniej przyswajalną porcję muzyki z logo TON, ale czego można się spodziewać po krążku promowanym przez single o tytułach "Everything Dies" i "Everyone I Love Is Dead"? Pomimo równie dołującego tytułu, "Life Is Killing Me" (2003), który, podobnie jak poprzednik, zamknął trzecią dziesiątkę na liście Billboardu, przynosi nieco więcej pozytywnych dźwięków, w tym m.in. "I Don't Wanna be Me" - najbardziej chwytliwy przebój od czasu "My Girlfriend's Girlfriend". Wkrótce potem, zespół opuścił Roadrunner, uwalniając się od kontraktu, o którym Steele niejednokrotnie wspominał w kategorii błędu młodości.

Gdy w 1992 roku ukazywał się "Soul of a New Machine", formalnie debiutancki album Fear Factory, ich koledzy z wytwórni mieli już na koncie takie dzieła, jak "Arise", "Cause of Death", "Legion", czy "Never, Neverland". Już jednak na tej płycie kapela zaznaczyła swe charakterystyczne podejście do death metalu na industrialną modłę. Zostało ono rozwinięte w najpełniejszy sposób trzy lata później, gdy światło dzienne ujrzał "Demanufacture", który przyniósł Amerykanom prawdziwy rozgłos. Tradycyjny death metal gwałtownie tracił wówczas na popularności, a zespół zaproponował coś świeżego i unikalnego, zarówno jeśli chodzi o wokale, jak i odhumanizowane brzmienie perkusji. "Fear Factory: The Complete Roadrunner Collection 1992-2001" zawiera także płytę z remiksami, zatytułowaną "Remanufacture", co stanowi pierwsze odstępstwo od umieszczania w boksach wyłącznie regularnych studyjnych krążków.

"Remanufacture"
(1997) to jednak w rzeczywistości niemal standardowa płyta, na tamte czasy zresztą dość śmiała, która i dziś całkiem dobrze się broni i jest lepsza (moim zdaniem) niż kolejne dwa wypieki Fear Factory, tj.: największy komercyjny sukces - "Obsolete" (1998) i znacznie słabszy następny "Digimortal" (2001), muzycznie oferujący niewiele więcej ponad zgrany schemat z "Demanufacture". Kolekcję roadrunnerowych materiałów zamyka "Concrete", wydany w 2002 r., w momencie, gdy zespół zakończył już działalność (by szybko powrócić, jednak już w ramiona innego labela), zawierający materiał sprzed oficjalnego debiutu. Krążek ten pozostaje właściwie średnio interesującym zapychaczem, wydanym tylko po to, by wywiązać się ze zobowiązań kontraktowych.

 

Na koniec, "Life of Agony: The Complete Roadrunner Collection 1993-2000", będące w mojej ocenie najsłabszym pod względem muzycznym, i skonstruowanym trochę na siłę wydawnictwem, przypominającym dorobek Keitha Caputo (dziś, po zmianie płci - Miny Caputo) i spółki. O ile debiutancki "River Runs Red", w chwili premiery w 1993 roku przynosił dawkę interesującej muzyki, a liryczny koncept trafiał do wielu, przytłoczonych beznadzieją życiowej egzystencji, nastolatków, tak kolejne albumy - "Ugly" (1995) i "Soul Searching Sun" (1997) rozczarowywały przeciętnym i miałkim rockiem, którego nie mogły uratować nawet znakomite warunki wokalne Caputo. Flirt z mainstreamem (koledzy z Brooklynu, Type O Negative, potrafili przeprowadzić go w nieporównanie lepszym stylu) okazał się na tyle rozczarowujący, że kapela zakończyła działalność w 1999 r. Co więc wypełnia box? Kompilacja demówek i innych rarów "1989-1999" (1999) oraz akustyczna koncertówka "Unplugged at the Lowlands Festival '97" (2000). Słabizna.


Wszystkie boksy wydane zostały całkiem gustownie, choć na tym polu nie wyróżniają się jakoś szczególnie na tle innych, podobnych im wydawnictw, które ukazują się od czasu do czasu. Oczywiście, wszystkie krążki zapakowano w kartoniki, co nie powinno dziwić, bowiem inna forma praktykowana jest (niestety) raczej rzadko. Szkoda, że zabrakło jakiejkolwiek książeczki, zawierającej choćby krótki rys historyczny, prezentujący na przykład okoliczności nawiązania współpracy z Roadrunner czy też najważniejsze wydarzenia, nie wspominając o dodatkowych danych, dotyczących poszczególnych albumów (producent, studio, etc.). Tytuł "Complete Collection" sam niejako narzuca zasadność oczekiwań co do tego typu dodatku. Nie zmienia to jednak faktu, że boksy stanowią dobrą okazję, zwłaszcza dla młodszych słuchaczy, do uzupełnienia kolekcji (w postaci fizycznej, a nie gigabajtów plików na dysku) o wiele znakomitych albumów.

Szymon Kubicki