Dzieje zespołu Guns N’ Roses są jednymi z najbardziej burzliwych w historii rocka. Kilka lat jednak wystarczyło, aby muzycy wpisali się do panteonu gwiazd za sprawą takich hitów, jak chociażby "You Could Be Mine" czy "Paradise City".
Z konfliktu, jaki powstał pomiędzy muzykami i wokalistą, narodziły się dwa fronty. Na jednym z nich możemy nadal obserwować Axla z nową grupą pod szyldem Guns N’ Roses. Na drugim natomiast znajdziemy
Slasha, który wraz z kolegami ze starego zespołu i Scottem Weilandem założył w 2003 roku
Velvet Revolver. Obecnie Slash przymierza się do nowej trasy koncertowej promującej jego drugi już solowy album
"Apocalyptic Love". W wywiadzie dla Gitarzysty, na kilka dni przed wstąpieniem zespołu
Guns N’ Roses do Rock And Roll Hall Of Fame, podzielił się z nami przemyśleniami na temat swej solowej kariery, swojego charakterystycznego Gibsona i pewnej niebezpiecznie pięknej Fergie.
Twój debiutancki album powstał przy współpracy z całą plejadą gwiazd świata muzyki. Tym razem jednak postawiłeś wyłącznie na głos Mylesa. Dlaczego akurat on?
Na ten ruch zdecydowałem się już tak naprawdę podczas pracy nad pierwszym krążkiem. Wtedy właśnie nagrał on dla mnie wokal do dwóch kawałków. Pamiętam, że byłem pod ogromnym wrażeniem skali jego głosu i charakterystycznej barwy. Między innymi dlatego zaprosiłem go wtedy na wspólną trasę koncertową, która zaczęła się niedługo po wydaniu płyty w 2010 i skończyła dopiero w 2011. Nie musiałem go długo przekonywać. Bardzo szybko okazało się również, że świetnie nam się współpracuje, a każdy kolejny koncert wypada lepiej od poprzedniego. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo Myles to naprawdę równy facet i wydało mi się naturalne, że jeśli będę nagrywał kolejny krążek, to właśnie on powinien na nim zaśpiewać. Do tego udało mi się znaleźć genialnych muzyków, którzy wynieśli ten album znacznie powyżej moich wstępnych oczekiwań.
Barwa głosu Mylesa, a nie jest to wyłącznie moje spostrzeżenie, w pewnym stopniu jest nieco zbliżona do tej, jaką posługiwał się niegdyś Axl. Czy miało to jakikolwiek wpływ na twój wybór?
Osobiście nie podzielam tego zdania. Myles to zupełnie inna bajka i w moim przekonaniu są to dwie skrajnie odmienne postacie.
Na "Apocalyptic Love" znajdują się wyłącznie nowe kompozycje. Czy pomimo dosyć szerokiego już dziś repertuaru utworów nadal będziecie grać kawałki Guns N’ Roses na koncertach?
Zdecydowanie tak. Są to klasyczne utwory, których nigdy nie może zabraknąć. Ludzie uwielbiają, kiedy gramy chociażby "Sweet Child O’ Mine", i zawsze reagują niezwykle żywiołowo. Nie znaczy to jednak, że w jakiś sposób ucierpi na tym nasz nowy materiał. To właśnie on będzie stanowił lwią część każdego koncertu i to nim chcę się podzielić z fanami.
W swojej kolekcji posiadasz dziesiątki, jeśli nie setki gitar. Niemniej jednak twoim głównym instrumentem od wielu lat jest charakterystyczny Gibson Les Paul. Co czyni go takim wyjątkowym?
Sam nie jestem do końca pewny, co takiego jest w tym brzmieniu, że podoba mi się bardziej niż jakiekolwiek inne. Pamiętam, że zakochałem się w tej gitarze od chwili, kiedy ją zobaczyłem w akcji. Zwariowałem na jej punkcie. Wiem, że na pewno urzekła mnie wtedy jej estetyka. Wygląd to zdecydowanie jedna z najmocniejszych stron Les Paula. Pozornie klasyczny kształt i charakterystyczna kolorystyka nadają jej nobliwość i swego rodzaju lekkość. Będąc jeszcze dzieciakiem, uświadomiłem sobie, że kilkoro z moich ulubionych gitarzystów grało właśnie na tym instrumencie, więc musiał on być naprawdę dobry (śmiech). Kiedy nadszedł w końcu ten moment, że i ja za niego chwyciłem, od razu poczułem się bardzo pewnie. Do dzisiaj nie spotkałem się z lepszym brzmieniem. Jest w nim coś wyjątkowego, co mnie urzekło, i chyba tak właśnie miało być.
Czy jest jakiś model Les Paula w twojej kolekcji, za którym skoczyłbyś w ogień?
Tak naprawdę cała ta zbieranina wioseł mogłaby pójść z dymem, bo kiedy przychodzi co do czego, to i tak wszystko nagrywam na jednym instrumencie. Jest to tak naprawdę wierna kopia Gibsona Les Paula, którą nabyłem w 1986 roku. Od tamtego czasu zawsze towarzyszy mi w studiu.
Co obecnie dzieje się z Velvet Revolver? Czy jest jeszcze szansa na reaktywację tego zespołu?
W tej chwili cały projekt jest zamrożony. Spotkaliśmy się wszyscy razem w styczniu tego roku, by zagrać mały koncert, ale na tym - jak na razie - koniec. Scott nie zmienił swojej decyzji, więc nadal szukamy jakiegoś wokalisty, który mógłby go zastąpić.
Będąc ikoną rocka o bardzo mocno zdefiniowanym wizerunku, wyobrażasz sobie siebie na scenie bez kapelusza, okularów i włosów opadających na twarz?
Czasami, kiedy wychodzę na miasto, zdarza mi się porzucić kapelusz i okulary. Dzięki temu jestem mniej rozpoznawalny (śmiech). Pamiętam również, że byłem ostatnio na jakimś jam session w Australii, gdzie wyszedłem pograć bez kapelusza. Po prostu nie przewidziałem tej sytuacji i nie wziąłem go ze sobą (śmiech). Wszystko to jednak zawsze służyło jednemu - ukryciu się za maską. Dzięki temu czuję się swobodniej na scenie. Nie dalej jak wczoraj przyszło mi grać jeden z pierwszych koncertów z nowym materiałem i tak się akurat złożyło, że nie miałem okularów - było dziwnie (śmiech).
Ikona rocka. Jak reagujesz na tę metkę?
Sam się za takową nigdy nie uważałem, więc nie mam z tym jakiegoś większego problemu. Od czasu do czasu padają takie słowa pod moim adresem i wtedy wprawia mnie to tylko w małe zakłopotanie. Z jednej strony jest to niezwykle miłe i pochlebne, ale czuję jednocześnie, że jest jeszcze sporo elementów, nad którymi muszę ciągle pracować, aby stać się lepszym muzykiem. Dopiero kiedy pewnego dnia uznam, że przyszedł czas zakończyć karierę, przemyślę ewentualne pogodzenie się z tą łatką (śmiech). Do tego czasu jednak mam zamiar, w miarę możliwości, w ogóle się tym nie przejmować.
Czyli rozumiem, że nie spoczywasz na laurach i nadal ćwiczysz...
Dokładnie tak. Biorę do rąk gitarę zawsze wtedy, kiedy mam ku temu okazję. Bardzo dużo gram również w domu. Krótko mówiąc, staram się nie rozstawać z instrumentem w ciągu dnia.
Skupiasz się na jakichś konkretnych elementach?
Może nie tyle elementach, co nowych brzmieniach. Zawsze, kiedy jestem w studiu czy na jakimś jam session, staram się wędrować w te rejony, w których jeszcze do tej pory nie byłem. Natomiast kiedy jestem w domu lub po prostu sam ze swoją gitarą, staję się bardziej świadomy ruchów, techniki i tego, nad czym danego dnia chcę popracować. Może to być wszystko - od rozluźniania prawej dłoni do szukania nowych sposobów przechodzenia pomiędzy konkretnymi akordami. Staram się po prostu poprawiać te rzeczy, które już znam i w miarę możliwości uczyć się nowych.
Aktualnie na twojej stronie internetowej można znaleźć rozpiskę z koncertami do końca lipca. Czy są już plany na kolejne miesiące?
Nie ma jeszcze pełnej listy, ale będziemy koncertować przynajmniej do połowy przyszłego roku.
Znajdzie się może gdzieś w tych planach Polska?
Niewykluczone. Rozmawiałem niedawno z moim managementem i zasugerowałem im, żeby poszukali jakichś miejsc we wschodniej części Europy, gdzie moglibyśmy przyjechać i trochę pograć. Teraz mam na to dużo większy wpływ niż w czasach Guns N’ Roses czy chociażby Velvet Revolver. Solowy projekt daje dużo więcej swobody. Można decydować o pewnych sprawach samodzielnie i często wybierać miejsca, w których de facto chce się zagrać.
Pamiętasz jeszcze swój ostatni koncert z Guns N’ Roses w Polsce?
To było bardzo dawno temu i przyznam szczerze, że nie pamiętam dokładnie, jak to się odbyło. Graliśmy wtedy w Warszawie w ramach trasy koncertowej "Use Your Illusion". Z tamtego dnia pamiętam tak naprawdę jedynie żywiołową reakcję publiki. Między innymi dlatego mam nadzieję zobaczyć wasz kraj ponownie przy okazji trasy promującej "Apocalyptic Love".
W swojej karierze miałeś wiele momentów, o których większość muzyków może tylko pomarzyć. Potrafisz wskazać te dla ciebie najważniejsze?
Strasznie trudno jest mi wskazać coś konkretnego. Przez lata zebrało się tego trochę (śmiech). Z rzeczy świeższych bardzo dobrze wspominam wydanie pierwszego krążka Velvet Revolver. Do dzisiaj jest to dla mnie szczególny album. Również to, co dzieje się teraz, jest czymś niezwykle ekscytującym w moim życiu, dlatego spodziewam się kolejnych dobrych wspomnień.
Wspomniałeś o tym, że nagrywanie solo ma swoje plusy w postaci chociażby większej swobody podczas planowania trasy koncertowej. Znajdzie się coś jeszcze?
Chyba największą zaletą projektu solowego jest to, że mogę działać niezależnie od nikogo. Zamiast zastanawiać się, kiedy będzie dobry czas na wspólne wejście do studia, mogę po prostu zacząć nagrywać (śmiech). Nie muszę się stresować tym, że ktoś ma dzisiaj zły humor lub że nie może się z tych czy innych powodów pojawić. Ludzie, którzy mnie znają, powiedzą ci, że strasznie nie lubię przeciągać takich momentów. Teraz, kiedy pracuję sam na siebie, mogę nie tylko dyktować warunki, ale i decydować o tym, kiedy coś ma zostać zrobione. Jednocześnie staram się tego nie wykorzystywać i stać obiema nogami na ziemi. Wiem, że nie nagrywam albumu, który zrewolucjonizuje przemysł muzyczny. Najważniejsze jest dla mnie to, żeby wszyscy czerpali przyjemność ze swojej pracy nad tym projektem i spędzali czas w dobrej atmosferze. Z doświadczenia wiem, że czasami, kiedy wszyscy chcą dowodzić, ostatecznie nikt nie robi tego, co powinien (śmiech).
Jesteśmy w tej chwili na kilka dni przed wejściem Guns N’ Roses do Rock And Roll Hall Of Fame. Jak zareagowałeś na tę wiadomość?
Chyba tak jak każdy, kto dowiedziałby się o takim wyróżnieniu - byłem dumny. Jest to coś, o czym wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu. Musieliśmy poczekać na tę chwilę w sumie pięć lat od pierwszej nominacji, ale w końcu się to wydarzy. Wbrew temu, co niektórzy mogą myśleć, jestem dumny z tego, co udało nam się stworzyć z Guns N’ Roses. Muzyka tego zespołu jest ciągle z nami i z tego, co widzę, już raczej tu pozostanie.
Axl zapowiedział już jakiś czas temu, że nie pojawi się na wprowadzeniu. Myślisz, że może jednak się złamie?
Wszystko okaże się na miejscu (Axl ostatecznie nie pojawił się na wprowadzeniu zespołu do Rock And Roll Hall Of Fame - przyp. red.).
W przypadku albumu "Apocalyptic Love" mamy do czynienia ze stabilnym składem, co nie miało miejsca przy debiutanckim krążku. Czym jeszcze różnił się proces nagrywania nowego albumu od poprzedniego?
Tym razem poszliśmy na żywioł i nagrywaliśmy wszystkie kawałki w całości jako zespół. Zupełnie tak, jak miało to miejsce w 1987 roku. Po prostu wchodziliśmy do studia, rozkładaliśmy sprzęt i zaczynaliśmy grać. Osobiście nigdy nie lubiłem nagrywać ze słuchawkami na uszach. Zawsze mogłem to robić w specjalnym pomieszczeniu, gdzie rejestrowano moją gitarę na osobności. Tym razem wypracowaliśmy jednak sposób, dzięki któremu mogłem być z chłopakami i zamiast słuchawek korzystać z monitorów. Właśnie ta możliwość pracowania na żywym organizmie była dla mnie w tym wypadku największą wartością.
Wybacz, ale muszę o to zapytać. Jak pracowało ci się na planie teledysku z Fergie?
To była niezła jazda. Bawiłem się przy tym mniej więcej tak dobrze, jak to wygląda na teledysku (śmiech). Prywatnie Fergie to moja dobra przyjaciółka, więc niech sobie nikt nie pomyśli, że flirtowałem z tak gorącą laską na boku. Znamy się już od kilku dobrych lat. Sam pomysł na teledysk wyszedł zresztą od niej samej i mojej żony (śmiech).
Z tego, co pamiętam, jej obecność na debiutanckim albumie wzbudzała swego czasu dość mieszane uczucia...
To prawda, chociaż było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Pamiętam, kiedy pierwszy raz informacja ta trafiła do prasy, wszyscy myśleli, że mi odbiło i za chwilę nagram jakiś album techno (śmiech). Ja jednak poznałem Fergie już na kilka lat przed przystąpieniem do pracy nad albumem i odkryłem, że ta dziewczyna ma jeden z najlepszych rockowych głosów w branży. Przypomniałem sobie o tym podczas nagrywania materiału dwa lata temu i zaprosiłem ją do współpracy przy jednym kawałku. Po fakcie okazało się, że to był dobry wybór, i od tego czasu nikt już nie wątpi w jej rockowe możliwości. Widać to bardzo dobrze na teledysku. Zresztą nawet wtedy to ona była tą pewną siebie dominą, a ja tym przerażonym chłopakiem, który nie wie, co robić z rękami (śmiech).
Jak zabrałeś się do pisania materiału na swój nowy album?
Większość materiału powstała podczas trasy koncertowej w 2011 roku. Tworzenie go trwało mniej więcej rok. Wymyślałem coś, nagrywałem to i wysyłałem Mylesowi. W ten sposób gromadziliśmy takie luźne demówki. Kiedy trasa się skończyła, razem z Toddem Kernsem (bas) i Brentem Fitzem (perkusja) zajęliśmy się aranżacją utworów. Myles występował z Alter Bridge, a kiedy skończył, zajęliśmy się czymś, co można by nazwać preprodukcją. Ćwiczyliśmy, graliśmy próby i staraliśmy się z tych kawałków wycisnąć tyle, ile się dało. W grudniu weszliśmy do studia i nagraliśmy trzy piosenki. W styczniu wróciliśmy i skończyliśmy pozostałe 12 utworów.
Jak pracowaliście nad poszczególnymi utworami? To znaczy - jak z demówek zamieniły się one w gotowe kompozycje?
Musieliśmy się trzymać określonego sposobu pracy, bo byliśmy w trasie i każdy miał napięty grafik. Ja wysyłałem Mylesowi moje pomysły, on wymyślał do tego melodie i tak rodził się zarys utworu. Czasami wysyłałem mu jeden pomysł, czasem kilka luźno ze sobą związanych. Miał całkowitą swobodę i mógł wymyślać, co tylko chciał. On też jest gitarzystą i też miał swój udział w partiach gitarowych. Współpracowaliśmy na równych prawach.
Ale Myles śpiewa zupełnie inaczej niż w utworach Alter Bridge. Czy dla niego ta zmiana stylu była wyzwaniem?
Mój zespół ma inną energię: to luźna rockandrollowa kapela z raczej swobodnym podejściem do wszelkich reguł. Muzyka nabiera tempa w naturalny sposób. W Alter Bridge chłopaki mają bardziej restrykcyjne podejście, tam wszystko jest bardziej wykalkulowane, a utwory pełne zmian. Dokładnie wiedzą, co robią. Tam Myles ma więcej czasu, żeby usiąść i rozpracować wszystkie melodie, upewnić się, że wszystko do siebie pasuje. U nas pracuje się spontanicznie i ja mam bardziej swobodne podejście do kwestii wokalu.
Jak Myles dzieli czas pomiędzy twój projekt i Alter Bridge?
Jakoś się dogadujemy, a konkretnie dogaduje się menadżer Alter Bridge z moim menadżerem. Kiedy poprosiłem Mylesa, żeby pojechał ze mną w trasę, miał akurat przerwę od Alter Bridge. Zagraliśmy kilka koncertów, potem wrócił do swego zespołu, a potem znowu graliśmy razem. Ten gość chyba nie spał przez ostatnie trzy lata! (śmiech). Ale jakoś udaje nam się to wszystko pogodzić. Podczas tej trasy Myles znowu ma przerwę od Alter Bridge, bo Tremonti nagrywa solową płytę, więc można powiedzieć, że dostałem Mylesa na rok (śmiech). Później znowu będziemy musieli dopasowywać nasze grafiki. W pewnym sensie to nawet fajne. Nasze zespoły bardzo się między sobą różnią, a Myles nie musi wybierać, w którym z nich chce grać, bo może sobie grać w obu. Nie musi podejmować żadnych ważnych decyzji mających konsekwencje w jego późniejszej karierze. Po prostu sobie razem jammujemy.
Brzmienie gitary na "Apocalyptic Love" jest naprawdę potężne. Czy to prawda, że wszystko zostało nagrane analogowo?
Tak, zresztą tak samo, jak nasza poprzednia płyta. W popie czy hip-hopie nagrywanie cyfrowe może się sprawdza, ale kiedy chcesz nagrać perkusję albo uzyskać lepsze brzmienie z paczki, analog po prostu brzmi lepiej, nie ma innej opcji. Nie mam nic przeciwko technice cyfrowej, jest wygodna i nagrywa się szybko, ale jeśli chodzi o końcowy efekt, to wolę stare metody pracy. Poza tym nagrywaliśmy wszystko na żywo. To pierwsza płyta, na której nagrywałem swoje partie, siedząc razem z chłopakami w tym samym pomieszczeniu. Udało nam się skonstruować urządzenie, które to umożliwiło. Właściwie był to pokój w pokoju, dzięki czemu mogłem słyszeć w monitorach podkład i nie musiałem mieć założonych słuchawek. Wszystkie partie gitarowe, wszystkie partie prowadzące i partie rytmiczne zostały nagrane jednocześnie. Nie musiałem robić żadnych dogrywek.
Zawsze miałem wrażenie, że przez słuchawki gram źle. To uczucie odizolowania przeszkadzało mi, odkąd tylko pamiętam. Zawsze chciałem grać z zespołem i nagrywać jednocześnie wszystkie partie. Po raz pierwszy w mojej karierze było to możliwe właśnie na tej płycie. Zwykle, jeśli próbowałem tak nagrywać, producenci wynajdywali same problemy, które to uniemożliwiały. Ten system zadziałał idealnie. Zupełnie inaczej jest złapać brzmienie na żywo. Tylko w ten sposób można uchwycić spontaniczność wykonania i chemię, jaka tworzy się między poszczególnymi muzykami. Przecież tu chodzi o tworzenie czegoś razem. Owszem, zdarzają się błędy i pewne niedociągnięcia, ale za to brzmienie jest bardziej autentyczne. Dla mnie to jasne jak słońce i nie ma się nad czym zastanawiać.
Czy nagrywałeś kiedykolwiek cyfrowo?
Tak. Nagrywałem cyfrowo w Velvet Revolver. Byłem zszokowany czymś, co przydarzyło mi się podczas pracy nad pierwszą płytą "Contraband" (2004). Zawsze nagrywam na żywo z perkusją. Tak było też wtedy. Wydawało nam się, że nagraliśmy dobry materiał i że wszystko poszło dobrze. Pewnego wieczoru wszedłem do studia i ku mojemu zdziwieniu odkryłem, że inżynier dźwięku zaczął grzebać przy tych ścieżkach w ProToolsie. Nie mogłem w to uwierzyć, przecież w ten sposób zabijał całą naturalność i energię płynącą z naszej muzyki! To było moje pierwsze doświadczenie z techniką cyfrową i od tamtego czasu podchodzę do niej bardzo sceptycznie.
Brzmienie gitarowe na płycie "Apocalyptic Love" jest bardzo zróżnicowane. Weźmy utwory "Halo" czy "We Will Roam"...
Wszystko za sprawą Les Paula - jest to jedna gitara na całej płycie. Czasami kusi mnie, żeby używać innych gitar. Prawda jest taka, że jeśli chcę uzyskać brzmienie Stratocastera, w każdej chwili mogę po niego sięgnąć. Gdy zależy mi na brzmieniu Gretscha, mogę zagrać na Gretschu. Prosta sprawa. Nie daje mi to jednak satysfakcji. Przez te wszystkie lata nauczyłem się, że gdy mam cokolwiek zrobić i osiągnąć konkretny efekt, powinienem to zrobić na tej gitarze, którą mam. Dlatego większość płyty została nagrana przy użyciu jednej gitary i prostego zestawu nagłośnieniowego. Zmieniłem tylko kilka rzeczy tu i ówdzie, żeby uzyskać takie brzmienie, jakiego potrzebowaliśmy.
Główny riff do "We Will Roam" jest dość niezwykły...
Napisałem go na gitarze barytonowej. To jedna z niewielu piosenek, jakie skomponowałem i zarejestrowałem w domu, korzystając z automatu perkusyjnego. Dokładnie wiedziałem, jakie brzmienie chcę uzyskać, wszystko jest nagrane bez użycia kostki, z wyjątkiem refrenu.
Jakich wzmacniaczy użyłeś do tych sesji?
Stosowałem różne kombinacje. Używałem modelu przeze mnie sygnowanego, czyli nowej głowy Marshall AFD, i starego Marshalla JCM800, którego wykorzystałem na poprzedniej płycie. Firma Marshall sprezentowała mi głowę sygnowaną przez Kerry’ego Kinga - 2203KK. Było jeszcze jedno pudło: Marshall przysłał mi do przetestowania nowoczesny wzmacniacz wielokanałowy zaprojektowany przez Santiago Alvareza. Wszystko brzmiało ciekawie, ale to właśnie mój zestaw brzmiał najlepiej i na niego się ostatecznie zdecydowałem: AFD podpięty do kolumny głośnikowej 4x12", omikrofonowany za pomocą sprawdzonych mikrofonów Shure SM57.
A propos Marshalla AFD... Jeździłeś z nim w trasę. Jak się spisał?
Ta głowa jest świetna. Bardzo długo nad nią pracowaliśmy, doszlifowując różne szczegóły. Najpierw zabrałem ją w trasę, później odesłałem ją do biura Santiago w Hongkongu z różnymi sugestiami, odesłali mi ją z poprawkami - i w końcu byłem zadowolony z efektu. Mogę powiedzieć, że teraz brzmi genialnie, ale w kolejną trasę zabiorę nową głowę JCM800 2230. Nie chcę, żeby brzmiała tak jak na płycie "Appetite For Destruction".
Czy często rozbudowujesz swój zestaw koncertowy?
Nie masz pojęcia, ile czasu poświęcam na sprawdzanie i ulepszanie mojego rigu. Kiedy zaczynałem grać w Guns N’ Roses, nie miałem takiej możliwości. Byliśmy szczęśliwi, że udało nam się zdobyć jakikolwiek lepszy sprzęt. Z czasem, jak zaczęliśmy grywać coraz większe koncerty, mogliśmy sobie pozwolić na kupienie większej liczby sprzętu. Na stadionie masz więcej sprzętu, ale czy tak naprawdę tego wszystkiego potrzebujesz? Po prostu bierze się ten sam sprzęt, którego używa się w klubie, mocniej się go rozkręca, dodaje kilka paczek, i gotowe.
Czym różni się granie na stadionach od grania w bardziej kameralnych miejscach?
Po prostu robimy swoje. Występujemy na wielu festiwalach, stadionach i w klubach. Wszędzie gramy tak samo. Czasami pozwalamy sobie na większe szaleństwo, ale wszystko zależy od wielkości sceny.
Czy na koncertach używasz dużej liczby efektów?
Czasami na płycie użyję jakiegoś efektu, który potem muszę powtórzyć na koncercie. Mam więc przy sobie kostkę efektową - czy jest to wibrato, czy delay. Ale najważniejszym efektem na scenie jest dla mnie kaczka i efekt Dunlop MXR boost, którego używam do solówek. Towarzyszy mi też MXR Blue Box, który przydaje mi się tylko do pewnych fragmentów niektórych utworów. Ma bardzo charakterystyczne brzmienie. Na początku "Paradise City" używam też chorusu. Niestety efekty to moja pięta achillesowa. Nie mam ich nawet ze sobą na scenie. Mój techniczny je włącza we właściwym momencie. Ale nie robi tego zbyt często.
Ale kaczki przecież używasz często...
Na płycie używałem kaczki Dunlop Slash Signature, ale firma Dunlop wypuściła nową wersję bez wbudowanego przedwzmacniacza. I tego efektu używam na koncertach.
W utworze "Nothing To Say" zagrałeś na Les Paulu z wibrato. Co to za instrument?
Kilka partii gitarowych na płycie zagrałem na Les Paulu Axcess z mostkiem tremolo. Nie jestem fanem tego połączenia, ale to była ta sytuacja, w której wolałem zagrać na Les Paulu niż na jakimś innym wiośle. Miałem kiedyś gitarę B.C. Rich, na której grałem cały czas, jednak nigdy nie brzmiała tak dobrze. Przez chwilę używałem więc Les Paula Axcess, ale jej korpus okazał się zbyt cienki w porównaniu z moimi zwykłymi Les Paulami. Tak więc poprosiłem o zainstalowanie mostka Floyd Rose na moim modelu Les Paul Appetite. Pomysł sprawdził się całkiem nieźle.
Czy masz jeszcze czas, żeby chodzić na koncerty innych zespołów?
Nie chodzę na koncerty, bo sam bardzo dużo pracuję. A ja lubię skupiać się na jednej rzeczy - czy jest to nagrywanie w studiu, czy koncertowanie. Sporadycznie, kiedy znajomy mi coś poleca, wybiorę się na koncert. Ale większość zespołów, które oglądam, to te, z którymi koncertujemy. Wszelkie zaległości nadrabiam też na festiwalach, na których gramy.
Czy ostatnio zwróciłeś szczególną uwagę na jakiegoś gitarzystę młodego pokolenia?
Jest jeden gitarzysta, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Jest to Synyster Gates z Avenged Sevenfold. Jest absolutnie genialny pod względem technicznym. Zagrałem z nimi nawet jeden koncert, a na mojej ostatniej płycie zagrał M. Shadows, wokalista Avenged Sevenfold. Ostatnio słyszę dużo nowego shredu, ale nie jestem fanem takiego stylu gry. Nie ma za to zbyt wielu gitarzystów rockowych z prawdziwego zdarzenia. Niedawno grałem z Derekiem Trucksem - jest fenomenalny, choć jak na mój gust za bardzo bluesowy, zbyt łagodny.
No właśnie. Grałeś z Derekiem i B.B. Kingiem. Jak ci się z nimi grało?
To było niesamowite doświadczenie. Grałem z B.B. Kingiem już wcześniej, ale występowanie z nim w Royal Albert Hall było dla mnie czymś wyjątkowym.
Jakbyś porównał swoją technikę gry z przeszłości i swoją technikę gry teraz?
Z czasem udało mi się stworzyć prawdziwą więź z gitarą. W grze chodzi przede wszystkim o to, żeby twój umysł i gryf stały się jednością. Chodzi o to, żeby to, co się usłyszy, potrafić od razu odtworzyć. Ale z drugiej strony, za młodu nie bardzo ma się świadomość, co się właściwie robi. I to też ma swój urok.
Każdy chce zostać gwiazdą rocka. Jak wyglądają te marzenia w zderzeniu z rzeczywistością?
Jako młody chłopak udawałem, że gram na gitarze, słuchając płyty "Cheap Trick At Budokan" - to było takie air guitar. Najpierw było więc marzenie. Wyobraźnia pracuje: koncerty, ogromna widownia... Największym moim marzeniem było granie koncertów. Jak tylko zacząłem grać, chciałem założyć zespół. Na tym się skupiłem. Cała ta historia z byciem gwiazdą rocka - sława, limuzyny, dziewczyny, hotele - nie była moim celem. Kiedy to wszystko przyszło, chyba mnie aż tak nie ogłupiło. Dalej najważniejsze były koncerty. I one wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałem. Cała otoczka bycia gwiazdą nigdy nie była dla mnie najistotniejsza. Poza tym wszystko topiliśmy w dużej ilości alkoholu! (śmiech)
Rozmawiali: M. Kubicki, Simon Bradley
Zdjęcia: Travis Shinn, Joby Sessions