Steven Wilson - 21.10.2011 - Kraków
Steven Wilson nie próżnuje! W marcu wydał trzecią płytę z Blackfield, w kwietniu gościliśmy go z tym projektem w naszym kraju, we wrześniu ukazał się rewelacyjny drugi album solowy muzyka, a teraz Brytyjczyk znów gra w Polsce koncerty.
Ja wybrałem się na drugi z nich, który odbył się 21 października w hali krakowskiej Wisły. Trochę się bałem tej miejscówki ze względu na akustykę - nie jeden już w tym miejscu poległ pod względem brzmieniowym. Jednak w ten zimny piątek było inaczej - realizacja dźwięku była niemal doskonała. Jedyne uwagi jakie mam w tej kwestii to utrata selektywności, gdy Wilson z zespołem grali mocne fragmenty utworów oraz początkowo zbyt głośno ustawione wysokie tony. Ten ostatni problem na szczęście szybko zniwelowano.
Pierwsi widzowie (przekrój wiekowy 7-70 lat) zaczęli gromadzić się na hali już o 19, ja dotarłem tam dwadzieścia minut później, by zająć sobie miejsce na trybunach. Stwierdziłem - jak się okazało słusznie - że występ Stevena to nie miejsce i czas na skakanie i pogowanie, tu trzeba się skupić i zasłuchać. Podobnie uznało jakieś dwa tysiące (szacując na moje zawodne w tej materii oko) słuchaczy, którzy jak zaczarowani chłonęli każdy dźwięk podawany przez Szefa i jego współpracowników, co i rusz nagradzając go gromkimi brawami.
Zanim Wilson i drużyna pojawili się na scenie z głośników puszczono odjechane dark ambientowe dźwięki, niepokojące i wiercące mózgi słuchaczy. Jacyś państwo w średnim wieku, którzy siedzieli za mną głośno wyrażali swoje niezadowolenie ową muzyką, ale nie było zmiłuj - to część spektaklu! Podobnie były nią fotografie i wizualizacje, które wyświetlane z rzutnika zatrzymywały się na przezroczystym ekranie z przodu sceny. Utrzymane w klimacie okładki "Grace for Drowning", tyle że podane w ciemnej kolorystyce przeszywały chłodem. Co ciekawe, ekran ów nie opadł wraz z pojawieniem się zespołu na scenie - stało się to dopiero przy czwartym kawałku ("Sectarian"). Z jednej strony było to intrygujące widzieć muzyków za półprzezroczystym ekranem i wizualizacjami, ale z drugiej część z wyświetlanych filmów była zupełnie niewidoczna z racji świecących mocno reflektorów. Później oprawa graficzna przeniosła się na ekran zamieszczony za plecami muzyków i tworzyła klimatyczne tło dźwiękowych podróży wuja Wilsona.
Zaczęli od rozimprowizowanego "No Twilight Within the Court of the Sun", gdzie każdy z muzyków miał chwilę na zaprezentowanie swoich umiejętności. Ucieszyłem się, gdy usłyszałem dźwięki utworu z "Insurgentes" - to znaczyło, że koncert nie będzie tylko odegraniem w skali 1 do 1 promowanej płyty (a SW lubuje się w takich rozwiązaniach). Steven jak zawsze boso, z rozłożonym na środku sceny ołtarzem w postaci melotronu, laptopa, klawiszy i gitary dowodził swoimi współpracownikami jak dyrygent. Machał łapką, kiedy zacząć, a kiedy skończyć solówkę, pokazywał, kto ma się teraz powyżywać na swoim instrumencie. Moim zdaniem fajnie to wyglądało, tym bardziej, że wszyscy występujący grali z naturalnym luzem, pozwalając sobie w solówkach na odjazdy niekoniecznie nawiązujące do tych z płyty, choć oczywiście szkielet kompozycji pozostał ten sam.
Najpiękniejsze momenty koncertu? Hmm, właściwie całość, ale mnie najbardziej urzekło wykonanie "Postcard" - ten utwór jest doprawdy wspaniały, mimo znaczącej roli chóru i instrumentów klasycznych nie razi patosem, zachwyca lekkością i przepiękną melodią. Świetnie na żywo sprawdził się lekko jazzujący "Remainder the Black Dog" - szczególnie partie instrumentów dętych, którymi czarował Theo Travis, robiły wrażenie w tym numerze (super, że Wilson zdecydował się dołączyć go do składu koncertowego!). Zaczarował elektroniczny "Abandoner" z "Insurgentes", który zyskał na podbijaniu rytmu przez naturalną sekcję. A propos owej - w oczy rzucał się podrygujący ze swym wysoko zawieszonym basem Nick Beggs, szczególnie dzięki białym warkoczom; za perkusją szalał Marco Minnemann, który nie wahał się raz na jakiś czas potraktować nas kanonadą podwójnych stóp, choć nie wszystkim to się podobało.
Nie wszyscy byli też zachwyceni gitarzystą Azizem Ibrahimem, który ubrał sobie na palce laserowe markery i świecił nimi po całej sali, jak również odważył się grać autorskie solówki. Oczywiście ironizuję - mnie się jego image i indywidualne pomysły podobały, ale zawsze muszą znaleźć się jacyś maruderzy…
Wisienką na torcie krakowskiego koncertu (jak zresztą każdego na tej trasie) jest zagranie w całości "Raider II" - ponad dwadzieścia minut progresywnej jazdy, od spokojnych, minimalistycznych fragmentów (Steven + pianino), po ostrą gitarową siekę. To było coś niesamowitego! Po zakończeniu opus magnum zespół udał się za kulisy, by wyjść na jeden bis, którym okazało się "Get All You Deserve".
To było cudowne półtorej godziny, totalna muzyczna uczta i jeden z najpiękniejszych koncertów na jakich byłem w życiu. Tego się spodziewałem i Steven Wilson w stu procentach zaspokoił moje oczekiwania. Jeśli tylko Brytyjczyk pojawi się gdzieś na horyzoncie to nie wahajcie się ani minuty, tylko biegnijcie po bilety, by zobaczyć go na żywo!
PS: sprzedawcy powariowali! Jeszcze jakiś rok temu standardem cenowym T-Shirtów było 50-60 zł, co i tak uznawałem za cenę zbójecką, ale jeszcze do przełknięcia. Tymczasem w tym sezonie ceny koszulek skoczyły do 100 zł. Za co, pytam się, mam tyle płacić?!
Tracklista:
1. No Twilight Within the Court of the Sun
2. Index
3. Deform to Form a Star
4. Sectarian
5. Postcard
6. Remainder the Black Dog
7. Harmony Korine
8. Abandoner
9. Like Dust I Have Cleared from My Eye
10. No Part of Me
11. Veneno Para Las Hadas
12. Raider II
13. Get All You Deserve (bis)
Jurek Gibadło