OFF Festival - 4-7.08.2011 - Katowice

Relacje
OFF Festival - 4-7.08.2011 - Katowice

Czysto rekreacyjny wyjazd na Off Festival zakończył się serią niefortunnych zdarzeń losowych, raczej smutnym powrotem do domu - oraz spotkaniem z neonazistą w autobusie!

Dzień pierwszy:

Zaczęło się zupełnie niewinnie od wyjazdu w piątkowy poranek z Cieszyna do Katowic. Czteroosobowa załoga z uśmiechem na twarzach i butelka w ręku wyruszyła w słoneczny dzień na festiwal, będący dla nas swoistą ciekawostką i odmianą od promowanego na przeze mnie na łamach Gitarzysty łomotu. Toteż, w drodze na Trzy Stawy - lokalizację znaną i lubianą ze względu na centrum handlowe jak i miejsce pełne zieleni (w czasie Juwenaliów zwłaszcza), moja dziewczyna została bezczelnie okradziona z portfela, pieniędzy i dokumentów, o czym dowiedzieliśmy się dopiero przy rejestracji na polu namiotowym. Tutaj ukłon w stronę obsługującego pole chłopaka, który pozwolił nam oboju zameldować się, a następnie udać na komisariat. Czas leciał, a do koncertu  pomorskiej bestii, czyli Blindead, zostawało coraz mniej czasu. Cudem, pewnie za sprawą uroku Kasi, w końcu udało nam się wydostać z niezbyt sprzyjającego petentom posterunku i wyciągnąwszy wnioski z owego feralnego zdarzenia, pilnowaliśmy rzeczy osobistych jakby... bardziej kurczowo, że tak powiem.

Odnośnie samego Blindead - ich występ trwał zaledwie trzy utwory, po czym musiał zostać przerwany z powodu spalonego procesora w komputerze Hervy'ego, co niezmiernie mnie wkurwiło i rozczarowało zarazem. W starych numerach nie mają (aż) tyle elektroniki, to mogli dociągnąć do końca czymś z ''zamierzchłych'' czasów. Ja wiem, że nowy album to koncept, że trzeba tą historię pokazywać jak najszerzej ze wszystkimi samplami, interludiami, a może bardziej narracją lektorki uzupełniającej wizualny spektakl, tworzący spójną całość z muzyką. Dla wielu, którzy nie znali wcześniej Blindead, to, co słyszeli między utworami było co najmniej dziwne, zwłaszcza, że historia autystycznej dziewczynki prezentowana w biały, gorący dzień, nie wywoływała oczekiwanego efektu. W namiocie ''obok'', tuż za ogródkiem piwnym Grolscha na scenie zameldowali się mocno kalifornijscy rockmani z L.Stadt, święcący tryumfy gdziekolwiek by nie grali. Dlatego pod sceną było co najmniej parno i to nie tylko z racji na lejący się żar z nieba. Zespół swoim najnowszym albumem ''EL.P'' przerwał nieco przerażającą ciszę i wkradli się do zarówno do playerów jak i na sceny wszystkich - od fanów indie po hardcore'owców. L.Stadt na żywo to rzecz świetna, energetyczna, a miejscami prezentowana z przymrużeniem oka. Punktem kulminacyjnym ich show był ''Death of a Surfer Girl''.  Na otarcie ''łez'', jak znalazł.

Tego samego nie mogę powiedzieć o The Car is On Fire, którzy mocno mnie rozczarowali. Nie wiem, czy była to wina stresu, a może tak dobrego (i zarazem krótkiego występu) L.Stadt, ale jedna z moich ulubionych polskich formacji z każdym kolejnym utworem grała jakby bez tej werwy, żywiołu i energii którą powinno się przekazywać publiczności na festiwalach. Słońce nieco zaszło, ludzi przybyło, ale żeby TCIOF walnęło mnie w pysk - to chyba nie bardzo. A szkoda. Lech Janerka, choć to człowiek wielce zasłużony dla sceny, nie skusił mnie do uczestnictwa w jego koncercie. Na scenie mBank po Lechu, zainstalowali się panowie z Dezertera, którzy swoim najnowszym albumem ''Prawo do bycia idiotą'' przywrócili wiarę w nich samych jak i kondycję punka. Mocny przekaz tekstowy, odrobinę zbyt niechlujne brzmienie, no i (wreszcie) czad pod sceną  wywarły na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Jeżeli Dezerter zagra gdzieś w mojej okolicy chętnie nań się wybiorę. Tylko jeszcze gdyby mogli się cofnąć w czasie do chłosty z ''Ile procent duszy''....

Czterech pań z Warpaint nie widziałem. Podobno powinienem za ten jakże haniebny czyn dostać przynajmniej w twarz, ale zwyczajnie nie miałem na to ochoty. Socjalizacja z nowo poznanymi trwała w najlepsze i nie miałem powodów by ją przerywać. Podobnie z Baabą Kulką i jej nieco profanacyjnymi wersjami Maidenów. Za dużo w tym wszystkim eksperymentu, a za mało mocno brzmiących bogów NWOBHM. Eksperyment może i udany, ale tylko dla tych prawdziwie open minded. Meshuggah, na który tak czekałem nie zawiódł mnie. Ba! Domyślam się, że ci, którzy od czasu do czasu patrzyli na mnie z boku zastanawiali się, czy nie jestem czasem autystycznym fanem metalu, ale moi drodzy, godzinne machanie już nieopierzoną głową do djentu to przecież lont dla ładunku wybuchowego, który cały dzień we mnie drzemał. Bez premierowego materiału, za to wciąż na fali ''ObZen'' po prostu zmiażdżyli scenę leśną jak i ludzi pod nią. Kidman tradycyjnie nie wykazywał żadnej sympatii dla zebranych, co rusz czepiając się gapiów, którzy surfowali po sieci na ipodach. Pomijając już takie głupoty, ściana dźwięku kreowana przez Szwedów porażała ciężarem, masywnością i świeżością (!). Nieważne, czy to szybki ''Combustion'' czy hicior w postaci ''Bleed'', muzycy Meshuggah zgodnie, synchronicznie machają głowami, a ci, którzy skakali pod sceną, gdy tylko mieli okazję im wtórowali. Nie wiem czy wielkość ekranu za muzykami zależy od ridera danej kapeli, ale od czasu do czasu łapałem się na tym, że częściej przyglądam się wizji niż samym muzykom. Miało to jednak uzasadnienie z racji na częste najazdy kamery na Tomasa Haake - trzon rytmiczny i atut zespołu.

Lubiany głównie przez młode nastolatki Czesław wraz z Tesco Value dał typowy dla siebie show. Genialne chórki, doskonali instrumentaliści i jego specyficzna konferansjerka oraz angielski porównywalny do polskiego, stwarzały wybuchową mieszankę energii, spontaniczności i w pewnym sensie dziwnej aury ozdabiającej nieco chłodnawy wieczór. Czesława nie lubię, ale to w jaki sposób zakończyli występ ''Catchy Katy'' wprawiło mnie w osłupienie. Żeby nawet wepchnąć do tego numeru blasty? W to mi graj. Za to w namiocie eksperymentalnym T-Mobile Music rozgościł się nie kto inny jak Omar Souleyman, gwiazda syryjskich wesel, niezbyt urodziwy grubasek wyglądający jak szejk z bajek i filmów. W towarzystwie dj'a dosłownie i w przenośni rozniósł pękający w szwach namiot i dał nam, Polakom, do zrozumienia, że disco wciąż żyje - nieważne czy do mikrofonu się jęczy czy buczy. Syryjski ogień delikatnie mnie poparzył, może kiedyś spłonę?

Przed Mogwai uciąłem sobie drzemkę, która pozwoliła mi oddać się dźwiękom Wyspiarzy w stanie pełnej świadomości. Mimo, iż koncert wypełnił nowy, nie do końca przemawiający do mnie materiał, surowy post-rock Szkotów był balsamem na moje uszy, perfekcyjnym zwieńczeniem niezbyt przyjemnego dnia. Ostatecznie, melodie Mogwai połączone z wizualizacjami i nieco szorstkim brzmieniem, utuliły mnie do snu.

Dzień drugi:

Gorąco jak cholera, od czasu do czasu pokropiło, co wzmagało duchotę. Generalnie pod względem pogody Off miał zarówno szczęście jak i pecha, bo wlewanie w siebie kolejnych ''redsów'' (tak, tak, mocniejszych niż Grolsch) na ochłodę w ogóle nie pomagało. Niestety większą część dnia spędziliśmy poza terenem festiwalu, dlatego też żałuję, że nie widziałem krajan z Merkabah, D4D i Kamp! Polvo nie zagrało o wyznaczonym czasie i ostatecznie na offowych deskach zaprezentowali się dopiero przed trzecią w nocy, co powiedzmy sobie szczerze nie było za dobrym pomysłem... Za to trafiłem na Kury, grające ''P.O.L.O.V.I.R.U.S'' w całości, nawet z ''Lemurem'' na koniec. Pełen luz, miejscami mocno rozimprowizowana muzyka, doskonały kontakt z publicznością. Jeśli miałbym wskazać zespół, którego wstyd nie znać - to rzeczywiście, nasze Kury wpisują się w tę maksymę.  

Gang of Four następnie Destroyer a na koniec Promal Scream stopniowo przenosiły mnie w czasie - zakrzywiając przy tym moje gusta, niejednokrotnie poddawane próbie. Gang of Four, wbrew oczekiwaniom, zagrali (dla mnie) bez polotu, werwy, której wszyscy oczekiwali, młócąc swoje kawałki jakby na jedno kopyto. Nowy, uwielbiany przez większość zgromadzonych Destroyer (nie, nie ten metalowy) mógł doprowadzić do łez i skłonić do sentymentalnych wycieczek po zakamarkach własnej pamięci, a przede wszystkim, totalnie rozleniwić. To ostatnie wyszło im najlepiej, i z trudem stałem o własnych siłach. Mimo to razem z Kasią zgodnie stwierdziliśmy, że Destroyer mógłby zagrać wcześniej. Druga legenda w postaci Primal Scream zaprezentowała się w pełnej krasie z wizualizacjami włącznie i niestety ale oszałamiającą ilością loopów i cyfrowych efektów. Przez cały gig zastanawiałem się, co by zrobili, gdyby spotkała ich analogiczna sytuacja jak z Blindead. Specyficzny, transowy, ale mocno rock'n'rollowy groove, tak skrzętnie budowany przez muzyków Primal Scream nie miał by żadnej siły rażenia.... Na całe szczęście żadne usterki nie przeszkodziły Szkotom grać dłużej niż zaplanowano. Po mocno energetyzującym występie spoczęliśmy w lekko pokiereszowanym przez deszcz namiocie.

Dzień trzeci:

Niemożliwy upał szedł w parze z hałasem maszyn lotniczych, które co rusz przelatywały nad naszymi głowami. Czy to helikopter czy samolot - hałasu było nie mniej jak na koncercie Moja Adrenalina, na której występ wyczekiwałem prawie z wypiekami na twarzy. Bezlitosny mathcore warszawian zniszczył moje narządy słuchu. Polskie teksty stanowią swoisty dodatek do matematycznej twórczości Moja Adrenalina, przez co na scenie tworzy się prawdziwy chaos. Lubię to. Wracając do tego, co działo się na nieboskłonie, o ile przez cały festiwal nie robiło to na nikim wrażenia, tak przed koncertem Kapeli Ze Wsi Warszawa jeden śmiałek w nieznanym mi modelu samolotu, wyczyniał takie cuda, że z ręką na sercu jestem w stanie powiedzieć, że akrobacje w przestworzach były ciekawsze niż folk wybrzmiewający ze sceny. Punktem kulminacyjnym koncertu był udział Dj'a Feel-x'a, który dodał sporo dobrego basu do pulsujących rytmów Kapeli.

Po nich udaliśmy się kawałek dalej, gdzie na scenie leśnej z browarem w ręku obserwowaliśmy Bieliznę. Występ ten potraktowaliśmy z dużą dozą rezerwy, można by rzec, z przymrużeniem oka. Nie wiem czy chciałbym to przeżyć jeszcze raz, ale Bieliznę samą w sobie traktuję jako wybitnie offowy zespół, wpisujący się w konwencję tego festiwalu, co potwierdzała ilość ludzi pod sceną. Niestety niedługo po rozpoczęciu ich koncertu z nieba lunął deszcz, który z każdą minutą przybierał na sile, aż przeobraził się w potężne oberwanie chmury paraliżujące festiwalowy teren. Sytuacja stawała się bardzo nerwowa ponieważ nasz namiot, mówiąc szczerze, nie jest gotowy na takie fanaberie, stąd czym prędzej udaliśmy się na pole namiotowe. Jednakowoż ambitne próby wydostania się z terenu festiwalowego na pole namiotowe kończyły się fiaskiem! Dopiero gdy zelżało - dosłownie na chwilę przed gigiem Abradaba, co sił w nogach pobiegliśmy na pole. Namiot przetrwał, ale nasze chęci do pozostania na bardzo niepewnym gruncie już nie. Spakowaliśmy manatki i uciekliśmy. Nie będę ukrywał, że jest mi przykro, ale mając powodziowe doświadczenia z lat poprzednich oraz jeden namiot doszczętnie zalany - troska o nas jak i rzeczy była ważniejsza. A sam Abradab z zespołem zagrał o 2.40 w nocy.... Szkoda słów.

Konkluzje:

Offa oceniam na zaskakująco pozytywny festiwal, produkcyjnie zorganizowany na bardzo wysokim poziomie. Ba! Uważam też, że to festiwal na który warto wracać, mimo, iż lwiej części artystów nie znam - albo jedynie z nazwy/wykonywanego gatunku. Na Offie, według mnie, więcej się poznaje niż słucha swoich ulubionych artystów i to chyba główna idea tego festiwalu. Jechać w ciemno a potem mieć co opowiadać. Mam jednak (cichą) nadzieję, że w przyszłości gatunki niszowe jak metal i hardcore mocniej zaznaczą tu swoja obecność i wszelkie negatywne opinie o - przykładowo - Meshuggah odejdą w niepamięć. Po prostu, to chyba (jeszcze) nie ten czas by proponować takie dźwięki na tym festiwalu. Swoisty brzmieniowy radykalizm (Moja Adrenalina) jest niezrozumiały dla offowej publiczności. Mogłaby powstać osobna scena z muzyką (prawdziwie) ekstremalną (a zarazem progresywną!) i wszyscy tacy jak ja - byliby kontent. Podobnie z dubstepem czy drum'n'bass podkradanym rok rocznie przez Tauron Nowa Muzyka oraz Audioriver. Swoisty miszmasz stylistyczny był odczuwalny, a im później tym człowiek pragnie energetyzującej muzyki. Tej dostarczył nam choćby Primal Scream, a z zupełnie przeciwległego bieguna, pomimo bardzo dobrego występu, zbyt senny, ciepły i nader wzruszający Destroyer. Poza tym, moi drodzy - ja się nie znam! (śmiech)


Grzegorz ''Chain'' Pindor