Deicide - 05.07.2011 - Poznań
Grający na jedno kopyto, hałasujący niemiłosiernie, tudzież po prostu wyjce. W taki, a nie inny sposób okiem zwyczajnego człowieka postrzegani są muzycy związani z szeroko pojętą branżą metalową. "Przecież tego nie można nazwać muzyką" zdają się pukać w czoło zwykli zjadacze chleba. A co, jeśli termin ‘metal’ uściślimy do ‘death metal’? Wtedy to już tylko wszystkim na usta ciśnie się jedno - ‘szatan’. Niestety, muszę już na wstępie wszystkich rozczarować, ponieważ niestety nie był on obecny 5 lipca w poznańskim klubie Blue Note.
Najbardziej żałuję tego dnia jednego. Że troszeczkę spóźniłem się na rozpoczęcie koncertu. Ale musiałem po prostu w drodze do klubu przystanąć na momencik i uraczyć się niepowtarzalnym widokiem Glena Bentona spacerującego po jednej z głównych ulic w centrum miasta z dość śmieszną walizeczką. A najweselsze w tym wszystkim było to, jak ludzie czekający na koncert podbiegali do niego i robili sobie wspólne zdjęcia ku wielkiemu zdziwieniu przypadkowych przechodniów kompletnie nie wiedzących o co chodzi.
Po dość ciężkiej (jakiej dawno nie miałem) przeprawie przez bramki, moje uszy zaczęły rejestrować coraz głośniej dobiegającą z dołu muzykę. Okazało się, że od kilkudziesięciu minut na scenie (jazzowego?) klubu szalała już na dobre The Amenta. Panowie przebyli kawałek drogi by zawitać w nasze skromne progi i muszę powiedzieć, że teraz mogę śmiało potwierdzić i przyklepać wiadomość usłyszaną przeze mnie jakiś czas temu, iż ta formacja z Antypodów jest wielką nadzieją ciężkiego australijskiego grania spod znaku industrial death metalu. Co prawda tego industrialu jakoś specjalnie nie wyczułem, ale niektóre zagrywki i przejścia można by spokojnie podciągnąć nawet pod deathcore (choć podkreślam - miejscami). Jednym słowem, czasami było naprawdę melodyjnie i miło, aż dziwnie, bo przecież The Amenta została desygnowana do otwarcia na tej trasie koncertowej wrót do piekieł.
Minęło jakieś 30 minut, szybka zmiana sprzętu i na scenie meldują się Włosi z Hour Of Penance. Powiem uczciwie, jeśli zwykła osoba, nie mają nic wspólnego z ciężką muzyką twierdzi, że ogólnie metal to tzw. ‘szarpidructwo’, powinien właśnie posłuchać tego zespołu. Już teraz ciekaw jestem potencjalnej reakcji. Cóż, muszę przyznać, że nie jestem, ani nigdy nie byłem wielkim fanem brutal death metalu. I po koncercie Hour Of Penance to się chyba nie zmieni. Około półgodzinny występ był dla mnie naprawdę nudny (może się nie znam?), monotonny i powielający schematy. W takich przypadkach często na początku zwala się winę na nagłośnienie i akustykę miejsca. Co prawda, i jedno i drugie nie jest i nie było jakichś superwysokich lotów, ale taki już urok klubu. Niemniej jednak chyba wielu podzielało i nadal podziela powyższą opinię na temat występu Włochów, ponieważ pod sceną nadal nie było zbyt dużo ludzi, a okrzyki wokalisty zachęcające ludzi do zabawy, odbijały się raczej szerokim echem.
Bezpośrednio przed gwiazdą wieczoru na scenie pojawili się Austriacy z Belphegor. Tuż przed ich występem wiedziałem jedno - był to zespół, na który czekałem z najmniejszym entuzjazmem. Miałem już bowiem okazję obcować koncertowo z ich twórczością pewnego gorącego czeskiego lata na festiwalu Brutal Assault i nie zachwycili mnie, a wręcz wówczas odrzucili. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy opuszczając mury poznańskiego klubu byłem w stanie przysiąc, że koncert Austriaków był równie dobry jak występ Deicide, jeśli nie lepszy. Od samego początku Helmuth (wokalista i gitarzysta) złapał doskonały kontakt z publicznością, a pod sceną zdążyła zgromadzić się już pokaźna ilość osób i można powiedzieć, że dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Formacja jest właśnie w trakcie promocji swojego najnowszego krążka "Blood Magick Necromance" i siłą rzeczy część setu składała się właśnie z utworów z tej płyty. Czas przy muzyce Belphegor zleciał naprawdę szybko i przyjemnie, a przerywniki w stylu podburzania publiczności słowami "F*cking Poland" czy próby poprawnego wymówienia nazwy miasta Poznań tylko podgrzewały atmosferę z każdym kolejnym kawałkiem. Także kajam się i zwracam honor zespołowi, który chyba wcześniej oceniłem zbyt pochopnie.
Krótko przed 22 stało się to, co w Poznaniu nie dzieje się na co dzień. Jakby na to nie patrzeć, wszystkie ważniejsze i ciekawsze zagraniczne koncerty zawsze (prawie zawsze) omijają stolicę Wielkopolski. Tym razem stało się inaczej, a wesoła trupa Glena Bentona mogła tego wieczoru na odmianę trochę "postraszyć" poznańską publiczność. Zaczęli typową jazdą bez trzymanki. Żadnego "dobry wieczór" czy innego zwrotu witającego zgromadzonych tylko z kopyta od samego początku i tak przez dobre kilkanaście minut. Po prostu utwór za utworem, riff na riffem, blast za blastem. W końcu kiedy Benton raczył przemówić, pierwszymi słowami, jakie wypowiedział było stwierdzenie, że…niestety nie odda i nie rzuci nikomu swojej kostki (do gry na basie), ponieważ jest to jego ostatnia. W ogóle lider Deicide był bardzo milczący tego wieczoru. Nie wiem czy tak jest zawsze, ponieważ to była moja pierwsza styczność z tą formacją na koncercie. Poza tym miałem nieodparte wrażenie, że Glen jest dość mocno przeziębiony, więc z drugiej strony nie dziwiłem się, że raczej starał się oszczędzać jeśli chodzi o jakieś większe przemówienia. W końcu głos jest jego narzędziem pracy, a w tym gatunku muzycznym jest on niezwykle narażony na różnego rodzaju infekcje. Około godzinny koncert obfitował w różne utwory, zarówno te szlagierowe (w tym mój ulubiony "Scars Of The Crucifix"), jak i te nowe, które ukazały się na ostatnim albumie grupy "To Hell With God" (m.in. "Witness Of Death" czy "Into The Darkness You Go"). Krótko przed godziną 23 zespół po prostu bez słowa opuścił scenę i już na nią nie wrócił. Można było poczuć się trochę dziwnie, ale biorąc pod uwagę to, co ponoć miało miejsce dzień wcześniej na koncercie w Katowicach, wszyscy powinni się cieszyć, że było "aż" tak dobrze.
Reasumując, nie licząc ogromnego pisku w uszach, po raz pierwszy od dłuższego czasu cieszyłem się, że po koncercie zagranicznych zespołów mogę spokojnie w kilkadziesiąt minut wrócić do domu tramwajem, a nie pociągiem, na który uprzednio muszę czekać kilka ładnych godzin na dworcu. I to chyba mimo wszystko była (stety/niestety) najbardziej pozytywna rzecz, która mnie spotkała tego wieczoru.
Krzysztof Kukawka