Deicide

To Hell With God

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Deicide
Recenzje
2011-03-03
Deicide - To Hell With God Deicide - To Hell With God
Nasza ocena:
8 /10

Deicide od zawsze ma u mnie pewien kredyt zaufania, choć muszę przyznać, że raczej bez skrupułów z niego korzysta. Tak było choćby w przypadku najsłabszych w dyskografii "In Torment in Hell" oraz wydanym w 2008 roku, ostatnim jak dotąd, "Till Death Do Us Part".

To był naprawdę kiepski album, niemrawy, wymuszony i wymęczony; potwierdzający kolejny raz teorię, że Deicide na zakończenie kontraktu z daną wytwórnią zawsze nagrywa krążki słabe. Tak właśnie było z wyżej wymienionymi tytułami, którymi Amerykanie rozstawali się, odpowiednio, z Roadrunner i Earache. Choć za sprawą miernoty "Till Death Do Us Part" nie spieszyło mi się zanadto do "To Hell With God", pewnym światełkiem w tunelu była świadomość, że to rzecz zarejestrowana dla nowego label'a - Century Media.

Reguła raz jeszcze okazała się prawdziwa. Deicide wyraźnie odzyskuje formę. "To Hell With God" jest co najmniej o dwie klasy lepszy od swego poprzednika, i mimo że jakością nie dorównuje "The Stench of Redemption" (nie wspominając o klasycznych, pierwszych płytach), jest przynajmniej tak dobry, jak "Scars of the Crucifix".

Można powiedzieć, że wróciło stare. Wystarczy zwrócić uwagę na okładkę, tytuł, teksty, a przede wszystkim na muzyczną zawartość krążka. "To Hell With God" to szybki i brutalny materiał. Krótszy i bardziej zwarty. Zespół ma wyraźnie więcej werwy i mocy, ponownie dominują mordercze tempa. Bębniarz Steve Asheim, tradycyjnie odpowiedzialny za tworzenie większości materiału, wcale nie zamierza się oszczędzać i ostro ładuje do pieca. Nie mówiąc o tym, że perkusja brzmi po prostu znakomicie i to nawet z triggerem na stopie. Zresztą, dopuszczenie Marka Lewisa, który pracował już z The Black Dahlia Murder i Chimaira, do produkcji materiału, wyszło kapeli na dobre. "To Hell With God" brzmi po prostu świetnie. Czysto, żywo, naturalnie i soczyście.


Ralph Santolla ponownie jest regularnym muzykiem Deicide (po ostatnich dziwnych akcjach, kiedy "Till Death Do Us Part" nagrywał jako sesyjny gitarzysta); jego naturalne zapędy w kierunku nadmiernie pitolących solówek tym razem zostały, z dobrym skutkiem, powstrzymane. To materiał mniej melodyjny niż "The Stench of Redemption" i choć nie brak tu solowych popisów Santolli (ten facet po prostu nie może grać inaczej), nie są one aż tak wysunięte do przodu. Jedynym wyjątkiem jest ostatni na albumie "How Can You Call Yourself a God", gdzie pozwolono gitarzyście pójść na całość. Santolla skwapliwie z tego skorzystał, ale kawałka szczęśliwie nie zepsuł. To bardzo udany utwór, świetnie zamykający cały materiał.  

Oczywiście, nie zamierzam dowodzić, że "To Hell With God" to nowa jakość. Pomysły, choć udane, nie zabijają szczególną świeżością, a jednostajny wokal Bentona jest przewidywalny, jak kolejny odcinek telenoweli. Wystarczy jednak, że to po prostu 100% Deicide. A kiedy Amerykanie są w formie, wciąż mają dużo do powiedzenia. Jest dobrze.   

Szymon Kubicki