Terror - 26.01.2011 - Katowice
Przyznam się szczerze, że podsumowanie tej relacji, a właściwie kwintesencja wczorajszego wydarzenia mogłaby się zawrzeć w krótkim, lapidarnym i brzydkim wyrażeniu - rozpierdol. Tudzież wszystkich możliwych pochodnych synonimicznych słowa masakra. Ale po kolei.
Na całe szczęście, na to niewątpliwie muzyczne wydarzenie, mające na celu m.in ożywić Katowice oraz zatrzeć moje niezbyt pochlebne odczucia o frekwencji na koncertach, nie poszedłem sam. Towarzyszyli mi znajomi z mojego rodzinnego Cieszyna, co zakończyło się popularnym tera beforkiem, jak i później - śródmiejskim afterkiem z uśmiechem na twarzy. Jednym słowem bardzo cytrynowo. Dobrze, że mróz nie dawał się we znaki, tak jak teraz, w chwili, gdy to piszę palce mam co najmniej skostniałe, ale taki już żywot, że pisać trzeba. Do klubu zawitaliśmy tuż po 18.30, a dokładniej, chwilę po tym jak otwarto bramy. Z racji na umówiony wywiad z Terror wykonałem kilka telefonów niestety bez jakiegokolwiek odzewu, za to pozostałem uboższy o kilka dobrych złotych na karcie mojego telefonu (Tak! Dorośli ludzie też korzystają z kart pre-paid). Lekka konsternacja, nerwówka, ale kolega z ekipy Straight To Your Face uspokajał mnie i zapewniał, że wszystko będzie w porządku. Sama rozmowa miała być przeprowadzona albo przed koncertem, lub też po - zatem nie spinałem się tak bardzo jak można by przypuszczać. Szkoda tylko, że po zakończeniu koncertu nikt się ze mną nie skontaktował, a w klubie zostałem jeszcze na długo po zejściu ze sceny gwiazdy wieczoru. Jednakże, nie ma tego złego, bo udało mi się porozmawiać z bardzo przyjaznym wokalistą First Blood.
Arkada to klub studencki tuż przy Uniwersytecie Ekonomicznym (w Katowicach). Nigdy wcześniej tam nie byłem, a trochę tam już mieszkam, to też byłem wielce ciekaw jak w tym klubiku pomieści się cała załogancka gawiedź, no a przede wszystkim, jak wypadnie tak duży zespół jak Terror, w stosunkowo małym klubie. Wszystkie ewentualne negatywne przypuszczenia zostały rozwiane w trakcie show, a jak sam pisząc to w tej chwili, chciałbym by w Arkadach działo się znacznie więcej - na równie wysokim poziomie jak Terror. Przekrój wiekowy w klubie niezbyt spory, najstarsi koło 40-stki, ale to tylko świadczy o oddaniu dla ''sceny'' i śledzeniu tego, co się na niej dzieje. Nie brakowało małolatów, choć były to przypadki marginalne, lecz z drugiej strony - cieszy widok młodzieży na koncertach hc - widać, że nie tylko grającym trzy dni wcześniej Katem ludzie żyją. Zaś co do tego, czy na koncercie byli wyłącznie katowiczanie mam spore wątpliwości. Wiem, że były ekipy z podkarpacia, małopolski, a nawet i z Bydgoszczy, które wracały po gigu do siebie, by przeżywać po raz drugi to samo. Istne szaleństwo. Miłym zaskoczeniem byłą obecność dziewcząt, które szalały w młynie równie intensywnie co mężczyźni - spore propsy! Z tego co teraz widzę na youtube - Bydgoszcz szalała równie mocno, a nawet lepiej - zwłaszcza panie, no ale to już wynika z zajebistości klubu jakim jest Estrada.
Wracając do Śląska. Odnośnie kogo można było spotkać - właściwie to całą reprezentacje śląskich jak i małopolskich kapel, ze swoim kramikiem jak zwykle był Spook, a od czasu do czasu w młynie można było natknąć się na muzyków Backtrack, którzy jak dla mnie co prawda zagrali słabo, ale sądząc po wpisach w komentarzach na necie - fani jedynego prawdziwego hc byli zaspokojeni. Backtrack na całe szczęście nie grało dłużej jak trzydzieści minut, co pozwoliło nie zmęczyć moich uszu miksturą hc i punka, z naciskiem na to drugie. Szkoda jednak, że jak na otwieracza przystało brzmienie mieli słabe - co psuło odbiór ich dźwięków. Kontakt z publiką całkiem ok, nawet był jakiś młyn, mimo to na Backtrack spokojnie można było pogadać ze znajomymi. Hardcore miał się dla mnie zacząć chwilę później.
Drugi w kolejce Lionheart zaprezentował znacznie lepszy set, zarówno pod względem muzyki jak i własnej prezencji. Prawdziwie nowoczesny hardcore, konkretny wpierdol z głośników, praktycznie zero konferansjerki - tylko młócka. Przy ''Pure Anger'' prawie zdarłem gardło, a to przecież sam początek. Miło jest oglądać własną facjatę na filmikach z gigu, zwłaszcza, że w trakcie show Lionheart trochę sobie odpuściłem i wdałem się w mosh. Pierwsze poważne circle pit wieczoru zaliczone sukcesem do momentu aż ktoś pod ZAJEBIŚCIE małą sceną, przed którą podłoga lśniła dzięki światłu rzucanemu na kafelki, nie wywalił piwa. Jegomość ważący całkiem sporo powinien dostać za coś takiego fackę w pyszczek i nie zdziwiłbym się, jakby w trakcie moshu później tak się stało. Lionheart wbrew obiegowym opiniom nie męczyło buły, a zagrało zajebiście porywająco, w miarę selektywnie pod względem brzmienia (choć trochę im zajęło zanim się dobrze ustawili, jakieś spiny między akustykiem a bocznymi wokalami), a co najważniejsze - z każdym kolejnym kawałkiem przyciągnęło pod scenę coraz więcej osób, które odważnie decydowały się na porzucenie pozy tough guya, ze ''słonymi paluszkami'' pod pachami. Setlista złożona głównie z materiału z ledwo co wydanego krążka ''Built on Struggle'', zatem można były poskakać przy ''Pure Anger'', ''Betrayed'', ''Built on Struggle'' czy ''Reprisal''. Bardzo na plus - równie mocno jak zimne kamikadze przy barze po ich występie.
Występu First Blood po prostu nie mogłem się doczekać. Nie ma co się oszukiwać, muzycznie w twórczości First Blood dzieje się 10 razy więcej niż w utworach gwiazdy wieczoru, a ledwo co wydany album ''Silence is Betrayal'' to festiwal breakdownów, zabójczo szybkich riffów, czy idealnych partii pod mosh/2-step. Dobry kontakt z publicznością, liczne kradzieże mikrofonu by wykrzyczeć odpowiednie wersy, pierwsze stage dive'y oraz kilkanaście wywrotek pod sceną - no dla mnie bomba. Szkoda tylko, że Carl często tracił oddech, i nie mógł dokrzyczeć własnych tekstów. Gdy rozmawialiśmy po koncercie widać było, że ledwo co mówi - nie dziwne zresztą, skoro to n-ty już koncert na trasie, a gość daje z siebie wszystko pijąc co najwyżej ice tea zamiast alkoholu. Czterdzieści minut z First Blood ostro dało mi się we znaki, i gdyby tak grali w większym klubie dla ludzi, którzy rzeczywiście przyszli by na nich - domyślam się, że pod sceną działo by się piekło. A tak, dotarliśmy co najwyżej do jego bram bo to co działo się na Terror przeszło moje pojęcie, włącznie z ostatnim koncertem Parkway Drive w Polsce.
Zmiana sprzętu na scenie, pojawienie się po bokach większej ilości fotografów oraz znajomego Murzyna, który świetnie ogarniał scenę na rzeczonym już koncercie Parkway Drive zwiastowały solidny armageddon. Akustyk wyraźnie podkręcił gałki do góry, co jednak nie pogorszyło brzmienia, a wręcz przeciwnie - Terror zabija soundem. Jasna cholera, żeby w tak małym klubie brzmieć tak selektywnie, a zwłaszcza jeżeli chodzi o wokale (łącznie trzy mikrofony). Scott w świetnej formie, nawet trzeźwy, albo w miarę trzeźwy, mikrofon ciągle wędrował w stronę publiczności. Ba, nawet jakiś gość bezczelnie zajebał majka i pół kawałka zaśpiewał sam. Nie mam już nawet pojęcia co to było - ale ludzie dosłownie ocipieli. Ktoś to dobrze podsumował, że ludzie to istoty myślące z mózgami, ale jeśli ten mózg przestaje pracować to tylko na koncertach takich jak te, gdzie zamiast ludzi jest zoo i szaleństwo, ze skakaniem z baru na ludzi w roli głównej, a nawet headwalkami. Niżej podpisany w alkoholowym amoku zdecydował się na taki skok, i jak na razie sam nie wie czy upadł na kogoś, na coś - i jakim cudem podniósł się w ogóle z podłogi. ''Always the Hard Way'', ''Betrayal'', ''Stick Tight'', ''Rhythm Among the Chaos'' czy nawet jakieś dwa kawałki z demo, wszystko to leciało po kolei jak w trakcie jakiegoś zestawienia najpopularniejszych utworów czy innego badziewia, gdzie leci hit za hitem, a każdy nuci pod nosem, z tą jednak różnicą, że chyba nie było gardła które nie darło by tekstów. Nie ma opcji. Nieco ponad godzina z Terror upłynęła równie szybko jak kasa ubywa na dobrych imprezach w klubach, jak choćby w zeszła sobotę w Krakowie na Foreign Beggars. Zdecydowanie za krótko, czasem za wolno, a ostatecznie pozostał niedosyt, który mam zamiar sobie odrobić na Madball w Warszawie. Kto nie był niech żałuje, a kto był będzie miał znakomite wspomnienia na długie miesiące. A przynajmniej ja mam zamiar takie mieć. Świetny koncert, dobra organizacja, masa znajomych twarzy, niewygórowane ceny merchu w tym skarpetki Terror, oraz siatki na zakupy. Zdecydowanie jedna z najlepszych imprez na jakich byłem na południu kraju. Tego wieczoru Śląsk był Europejską Stolicą Hardcore'a. Bez dwóch zdań. Sam Scott powiedział, że to chyba najlepszy koncert jaki zagrali kiedykolwiek w Polsce i ja mu tam wierzę.
Powrót zakończył się dla mnie na totalnym zadupiu na Panewnikach w Katowicach, gdzie czułem się równie bezpiecznie co człowiek z otwartą raną w oceanie. Kilka dobrych kilometrów od mojej Ligoty mocno dało mi we znaki gdy szedłem z buta, a niemożebny mróz zniszczył mnie nie mniej jak Terror 3 godziny wcześniej. Wszystko to przez krótką drzemkę w busie. A kierowcę, który nie pozwolił mi zostać w busie i czekać aż pojedzie z powrotem, najchętniej wrzuciłbym do samo centrum młyna. Niech ginie.
Grzegorz ''Chain'' Pindor