Persistence Tour 2020 - 17.01.2020 - Wrocław

Relacje

Grzegorz Pindor

Persistence Tour 2020 - 17.01.2020 - Wrocław

Rzadko piszę o koncertach w samych superlatywach, a wydaje mi się, że nawet występy najbardziej faworyzownaych przeze mnie zespołów (Muse, Coldplay, Editors, Parkway Drive i kilka innych) mają swoje słabsze strony i żaden jak dotąd nie wywarł na mnie tak pozytywnego wrażenia jak minione festiwalowe show we Wrocławiu.

Oczywiście, nie ma co porównywać samej muzyki i produkcji wydarzeń, ale jeśli weźmiemy pod uwagę atmosferę był to jeden z najlepszych hardcore’owych koncertów, jeśli nie najlepszy, na jakim byłem od wielu lat.

Moje wrażenia są podyktowane przede wszystkim bardzo dobrym lineupem Persistence Tour, przypominającym poziomem edycję, na której w Warszawie gościliśmy m.in. Suicidal Tendencies. Śmiem twierdzić, że nawet dwa otwierające koncert mało znane zespoły (Countime i Cutthroat) pasowały do imprezy, niczym jej nie ujmowały i choć pewnie były to występy „pay-to-play”, rad jestem, że pojawiają się nowe twarze (jak choćby promowani teraz wszem i wobec Niemcy z Additional Time).

W skład stawki weszli sami tytani hardcore/punkowego grania Wisdom in Chains, BillyBio (ex-Biohazard) ze swoim zespołem i absolutnie fenomenalnym materiałem, który nie wiedzieć czemu kompletnie pominąłem. Stawkę uzupełnili krzewiciele positive mental attitude z H2O na czele, Street Dogs z pierwszym wokalistą Dropkick Murphy’s, Agnostic Front i prawdziwa legenda - Gorilla Biscuits.

Wspomniałem o Wisdom In Chains i prawdę mówiąc, gdyby nie obecność Gorilla Biscuits, to Mad Joe i jego koledzy byliby niekwestionowanymi gwiazdami wieczoru. Szkoda, że grupa z Pensylwanii gości w Europie tak rzadko, ponieważ energia i wigor jakie towarzyszą tym muzykom, w połączeniu z bardzo dobrym materiałem z wydanej dwa lata temu płyty dostarczają pierwszorzędnych wrażeń. Dziwne, że przy takim uznaniu sceny i wszystkich zespołów tego wieczoru, nie są w przysłowiowej pierwsze lidze. Czarnoskóry frontman Wisdom In Chains był zresztą najczęściej pojawiającym się gościem specjalnym podczas występów pozostałych wykonawców, co nie powinno dziwić. Ilość circle pitów pod sceną również.

BillyBio był jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie artystów koncertu. Debiut „Feed The Fire” zawiera w sobie wszystkie najlepsze elementy Biohazard, podane w nowoczesnej oprawie brzmieniowej, ale za to z dużą dawką melodii wyjętej z przygody w punkowym Suicide City. W każdym razie, to właśnie ten zespół pokazał, jak powinien brzmieć hardcore’owy gigant w dużym klubie, a wszechobecny Billy przyćmił profesjonalizmem większość młodych krzykaczy. Zresztą, aby móc się ruszać, biegać i skakać po scenie gitarzysta śpiewał za pomocą zausznego bezprzewodowego mikrofonu i był to bez ściemniania pierwszy raz kiedy widziałem aby muzyk grający agresywną muzykę korzystał z tego rozwiązania.

Mam nadzieję, że Billy rozpocznie pewien trend bo sprzęt spisał się znakomicie i absolutnie ani razu, a zwłaszcza w ikonicznym już „Punishment” nie zawiódł. Jak już wspomniałem, muzycy byli w bardzo dobrych nastrojach i pozwalali sobie na żarty. Jeden to „zakład” pomiędzy Billym a Stigmą z Agnostic Front, w którym panowie założyli się o to, czy polska publiczność jest najlepszą w Europie. Nie trzeba było długo czekać, aby na scenie pojawiła się grupka zdeterminowanych fanów. Zakład wygrany, nie po raz pierwszy i ostatni.

Jeśli miałbym wybrać najlepsze show, pełne sing-a-longów to wskazałbym na H2O. Nie miałem jeszcze okazji widzieć Amerykanów, i uważam, że był to jeden z największych błędów w moim życiu. Zagrali krótko, w dodatku skupiając się na wydanym ponad dekadę temu „Nothing To Prove”, ale to co usłyszeliśmy, zwłaszcza z coverem „Nazi Punks Fuck Off” dowiodło tego, że nie liczy się ilość, a jakość, a długie przerwy między płytami i kolejnymi trasami mają swoje uzasadnienie. Lepiej dać od siebie mniej, w raptem 30 minut, i wywołać szczery uśmiech na twarzy niż męczyć bułę kolejnymi breakdownami jak to bywa u innych zespołów.

Panowie grają z luzem, nie rzadko zbaczając z punkowej drogi na bardziej rockowe brzmienia. W dodatku forma wokalna Toby’ego Morse’a dobitnie wskazywała na to, że w 2020 roku o H2O powinno być bardzo głośno. Ponoć również w studiu. Z koncertowych atrakcji doszło do „pojedynku” między dwójką muzyków z Agnostic Front i Cutthroat, którzy w ramach rozpoczętego tego dnia rytuału mieli sprawdzić się w roli Freddy’ego z Madball w „Guilty by Association”. Ostatecznie nie było zwycięzcy, za to szlagier Nowojorczyków śpiewali wszyscy z ekipą techniczną włącznie i ponad połową wszystkich muzyków tego wieczoru z boku sceny. Jedna wielka impreza.

Atmosfera nieco osłabła w trakcie setu Street Dogs. Nie jestem fanem takiego punka, a w najbardziej przypominających Dropkick Murphy’s momentach, czułem, że i tak wolę oryginał, albo którąś z innych kopii bostońskiego giganta. Nie odmawiam grupie całkiem pokaźnego arsenału hitów; zresztą pod sceną aktywnie bawiło się wcale nie małe grono jej wielbicieli. Osobiście czułem jednak, że to nie moja bajka. Nie nudziłem się, ale nie traktowałem tego występu jako czegoś na co szczególnie powinienem zwrócić uwagę. Może z racji na późną porę, a przede wszystkim, mając na uwadze poprzednie koncerty, „pieskom” brakowało tego czegoś dzięki czemu chciałbym sięgnąć po jedną z aż sześciu płyt w dorobku ekipy z Massachussets.

Dwa ostatnie koncerty wieczoru dzieliła swoista przepaść. Agnostic Front po wydaniu bardzo dobrze przyjętej EP „I Remember” (scenę zdobiły bannery z okładką tego krótkiego wydawnictwa) i nowego długograja „Get Loud!” dowiedli, dlaczego świetnie czują się w krótkich formach, a poza tym, całkiem przytomnie wyszli poza hc/punkowe ramy. Grono skinheadów wśród publiczności A2 chyba nie do końca prześledziło transformację tego amerykańskiego giganta, ale sądząc po gromkich reakcjach blisko tysięcznego tłumu, czego by panowie nie zagrali było dobrze.

Usłyszeliśmy 11 piosenek, w tym nieśmiertelny cover „Blitzkrieg Bop” oraz zagraną nieco szybciej niż zwykle wersję „Crucified” od Iron Cross. Swoją drogą, spośród wszystkich perkusistów tego wieczoru Pokey zaliczył najwięcej wpadek, które tłumaczę sobie wszechobecnym hurraoptymizmem i entuzjazmem z jakim potężna grupa kolesi ruszyła w długą trasę. Paradoksalnie jednak, jak na koncert promujący dwunasty album w karierze usłyszeliśmy tylko dwa znane już single.

Co ciekawe, headliner trasy wcale nie jest wszystkim znany. Nowojorska supergrupa z końca lat 80 ubiegłego wieku przynajmniej części osób, z którymi miałem okazję rozmawiać wcale nie pasowała w roli gwiazdy. Cóż, uważam, że set, w którym usłyszeliśmy najważniejsze utwory w dorobku (nie ma lepszego intro od trąbek w „New Direction”) urozmaicone coverami CIV, Warzone i Minor Threat w zupełności zaspokoił zarówno ciekawość, co oczekiwania osób takich jak ja, które miały bardzo duże nadzieje.

Panowie zagrali ciszej i mniej intensywnie od reszty; publiczność też jakby bardziej chciała posłuchać niż dalej szaleć, ale mimo wszystko energia jaką GB przekazali wynagrodziła bardzo długi czas oczekiwania na wizytę Amerykanów. Jest jednak coś, czego osobiście się spodziewałem i co okazało się prawdą. Tego typu hardcore nie nadaje się na duże sceny (gdzie obecnie przychodzi im grać). Oddałbym wszystkie pieniądze aby zobaczyć ich w Hydrozagadce, jak zresztą było to kiedyś planowane. Może innym razem. A póki co, oby do kolejnego Persistence. Najpierw jednak Madball w towarzystwie Harm’s Way i Knocked Loose w marcu.

Powiązane artykuły