Florence And The Machine – 15.03.2019 - Łodź
Łódzka Atlas Arena powinna częściej gościć gwiazdy światowego formatu. Przez pewien czas halę wykorzystywano m.in. na potrzeby Impact Festivalu, licznych walk MMA i boksu, ale nie oszukujmy się, o miejscu słychać niewiele, a organizatorzy imprez rzadko zaglądają do wnętrz jednego z lepszych obiektów w Polsce.
Stan rzeczy uległ znaczącej poprawie w zeszłym roku i trwa nadal dzięki czemu w łódzkiej Atlas Arenie miałem przyjemność oglądać m.in. Slayera czy z przeciwnego bieguna Florence & The Machine. Jeśli miałbym wskazać wydarzenie, które dosłownie zaczarowało obiekt i zebraną w nim publiczność, to właśnie energetyczne show brytyjskiej wokalistki.
Początek pełnego wrażeń wieczoru uświetnił koncert Szkotów z Young Fathers. Trip-hopowe trio miało okazję występować u nas na dwóch bliskich mi festiwalach - Katowickim Tauron Nowa Muzyka oraz OFFie. W obu przypadkach (klub i namiot) sprawdzili się znakomicie, dlatego konfrontacja z nieszablonową, dziwną muzyką Wyspiarzy na dużej scenie, była nieunikniona. Panowie doskonale sprawdzili się przed piętnasto tysięczną publicznością, prezentując dość przekrojowy materiał ze wszystkich trzech płyt, w tym jeden wyjątkowy utwór, „Only God Knows” napisany na potrzeby drugiej części kultowego Trainspotting. Narkotyczny, basowy klimat udzielił się niemal wszystkim zebranym, i nie zdziwię się jeśli grupa wkrótce zawita do nas na osobny koncert lub w ramach np. Soundrive Festival czy Kraków Live. Miejcie ich na uwadze, tym bardziej, że sukcesywnie stają się jednym z filarów legendarnej wytwórni Ninja Tune Records.
Setlista:
1. Wire
2. Feasting
3. Toy
4. Wow
5. Get Up
6. Dare Me
7. Old Rock n Roll
8. Low
9. In My View
10. Only God Knows
11. Lord
12. Queen is Dead
Równo o 21:15 na scenie melduje się najpierw zespół, a następnie ubrana w przewiewną złotą (fioletową?!) sukienkę gwiazda wieczoru. Tryskająca energią, przepełniona radością i podparta londyńskim humorem nie po raz pierwszy skradła serca publiczności. Utarło się, że na rudowłosą Florence chodzą tylko dziewczyny w wiankach – nic bardziej mylnego. Sądzę, że w tłumie było tyle samo mężczyzn co pań, i niekoniecznie w roli osoby towarzyszącej. Nie ukrywam, że od lat sympatyzuję z wokalistką, dlatego bardzo dziękuję Go Ahead za możliwość obserwacji wydarzenia niemal spod barierek. Tu niespodzianka, i to nie po raz pierwszy, bo podobny manewr zastosowano zarówno przy wyżej wspomnianym Slayerze, co niedawnym koncercie Twenty One Pilots. Wystarczy przesunąć scenę, dodać dwa kolejne boczne sektory i nagle nie ma sold outu. Dla organizatora to lepiej, dla fanów… chyba też. Nie sądzę, aby z takiego obrotu spraw ktokolwiek był niezadowolony, a o dziwo w „golden circle” ścisku nie było.
Produkcja sceny przypominała antyczny teatr, którego centrum i wybieg w otoczeniu ośmiorga muzyków niejednokrotnie nie wystarczał dla pełnej życia Flo. Ta zaskakiwała publiczność to podskokami, piruetami, czy wreszcie wyjściem do tłumu najpierw na barierki, a w końcowej części koncertu przed bisami, wprost do strefy golden circle. Prawdziwy wulkan energii, a skromność bijąca z niewątpliwie jednej z największych gwiazd indie popu ostatnich lat aż onieśmielała. Florence w przerwach między kolejnymi utworami (głównie z ostatniego albumu „High as Hope”) całkiem przytomnie i w prosty sposób odniosła się do sytuacji w UK, mówiąc otwarcie, iż cały jej zespół i wszyscy zebrani w hali są Europejczykami i nic tego nie zmieni, a to właśnie dzięki atencji słuchaczy spoza Wysp udało jej się rozpocząć wielką (oby trwającą jak najdłużej) karierę.
Zespół zagrał absolutnie bez żadnych wpadek, co rusz wspierając wokalnie liderkę, ale nawet gdyby Flo śpiewała sama (m.in. dedykowana Patti Smith „Patricia”, „Moderation”), cała hala byłaby zadowolona. Dotąd tylko raz miałem przyjemność uczestniczyć w jej koncercie i to na Stadionie Narodowym. Wtedy jeszcze celebrowała image dziewczyny z wiankiem na głowie (w Łodzi w sumie również) i była dość niewinną, ale już prominentną artystką. Dziś Florence & The Machine to zaprawiony w koncertowych bojach zespół, którego urocza liderka potrafi nie tylko oczarować głosem, co kilkoma słowami skłonić piętnaście tysięcy osób do przekazania sobie znaku pokoju, chwycenia się za ręce, a następnie przytulenia kogokolwiek, kto tylko stoi obok. Punktem kulminacyjnym koncertu (przynajmniej wizualnie) była akcja fanów w trakcie „Cosmic Love”. Prosty trik z nałożeniem jaskrawych folii na latarkę w telefonie sprawił, że w hali pojawiły się tysiące kolorowych światełek, a Arena zmieniła się nagle w jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi.
Mam nadzieję na rychłą powtórkę, z większym naciskiem na starsze utwory i bardziej rockowe wersje klasyków pokroju „Dog Days Are Over”, czy niemal stadionowego „Ship To Wreck”. Czuję, że po takim przyjęciu powrót Florence to tylko kwestia czasu albo wolnych miejsc w lineupie polskich festiwali.
Setlista:
1. June
2. Hunger
3. Between Two Lungs
4. Only If for a Night
5. Queen of Peace
6. South London Forever
7. Patricia
8. Dog Days Are Over
9. Ship to Wreck
10. Moderation
11. Sky Full of Song
12. Cosmic Love
13. 100 Years
14. Delilah
15. What Kind of Man
Bis
16. Big God
17. Shake It Out