Enter Shikari – 8.12.2017 - Warszawa

Relacje

Grzegorz Pindor

Enter Shikari – 8.12.2017 - Warszawa

Stołeczna Proxima to jeden z najczęściej odwiedzanych przeze mnie lokali. Nie duży, w sam raz na metalcore’owe koncerty.

Przez lata na deskach tego studenckiego lokalu pokazały się niemal wszystkie najważniejsze nazwy gatunku, a już niebawem, bo w czerwcu wystąpią tu niekwestionowani bogowie i twórcy całego zamieszania – Killswitch Engage. O tym jednak przeczytacie za kilka miesięcy, a dziś, skupmy się na kolejnej wizycie brytyjskiego towaru eksportowego – Enter Shikari.

Nie wiem, ile razy widziałem ich na żywo, ale nawet gdy nagrywają słabsze płyty (jak ostatnia "The Spark"), a ich muzyka zaczyna mi się przejadać, wszystko zmienia się w chwili wejścia kwartetu na scenę. Nieistotne, czy grają na festiwalach czy w klubach – porażają luzem, elastycznością kompozycji, dystansem do siebie i całkowitą powagą wobec otaczającego świata. Jeden z najbardziej zaangażowanych politycznie zespołów, jest również jednym z najczęściej przywoływanych jeśli chodzi o bawienie się dźwiękiem, a co najważniejsze, jednym z ulubionych wśród naszych słuchaczy. Po koncertach na Openerze czy na wrocławskiej 3-majówce, zaskarbili sobie pokaźne grono nowych, niekoniecznie związanych z metalowym graniem wielbicieli. Chwała im za to, bowiem naszpikowana ludźmi Proxima tętniła wiekową różnorodnością i bogactwem najrozmaitszych subkultur.

Niestety wycieczka do Warszawy związana była z niekoniecznie dobrymi niespodziankami. Po absolutnie genialnym występie na Audioriver, Astroid Boys jawili się jako czarny koń wieczoru, który dzięki mieszance grime i trochę topornego hc/punka pokaże stołecznej publiczności, że ciężkie granie i elektronika doskonale idą ze sobą w parze. Nie powiem, spóźniłem się, bo do klubu trafiłem pod koniec setu Anglików i tu.. rozczarowanie. Zamiast grać w kwartecie, jako zespół, panowie zaprezentowali się w formie soundystemowej, grając nie do końca dobrze odebrany DJ SET.

Drugim zespołem wieczoru miał być niegdyś bardzo przeze mnie ceniony Lower Than Atlantis. Zaczynali od mieszanki metalcore’a, grunge i post-hc, by skończyć jako „kolejna duża nazwa” brytyjskich festiwali… i właśnie tam pozostać. Szkoda, bo potencjał drzemiący w dwóch pierwszych płytach mógł ich wynieść co najmniej na poziom Of Mice & Men. Nie udało się, no i nie udało im się zagrać w Proximie – ponoć z powodu choroby wokalisty. Zdarza się.

Równo o 21.15 kiedy kończy się charakterystyczne odliczanie na scenie gasną światła, a stojący tuż przy perkusji prawdziwy lotniczy skaner wskazuje, że w jego stronę zmierza kilka obiektów. To Rou Reynolds i spółka – jak zwykle uśmiechnięta i trochę jakby wyjęta z kontekstu. Panowie grają w swojej własnej lidze, dając w ciągu kariery podwaliny pod trancecore, dubstep wymieszany z metalcorem czy wreszcie, tworząc kilka prawdziwych pereł, których nie powstydzili by się „prawdziwi” rockowi giganci. Im bardziej Brytyjczycy dryfują po oceanie gitarowej muzy, tym lepiej dla nich, bowiem jak się okazuje, zarówno akustycznie, jak i w pełnym składzie, czy nawet soundsystemowo, radzą sobie wprost doskonale.

Tłum nie czekał i od pierwszego „The Sights” ruszył w tańce. W tym zespole najbardziej podoba mi się umiejętność pisania utworów, które łączą gatunki, stanowiąc zarazem pokaz gitarowych popisów, a także zmysł producencki czujący potrzeby fanów. Nawet lżejsze numery z nowej płyty nie odbiegały od kilku żelaznych klasyków i doskonale uzupełniły set. Co prawda, nie do końca rozumiem dlaczego usłyszeliśmy aż dwie ballady, w dodatku jedną po drugiej („Airfield” i „Adieu”) a najbardziej taneczny (i metalowy) materiał poszedł na sam początek. Te kwestie pozostają otwarte, za to forma koncertowa to oczywista oczywistość. Bez wpadek, z dużą dozą luzu (zwłaszcza u siedzącego za zestawem Roba Rolfe) i pełną świadomością własnej swobody twórczej. Kolejne petardy z naciskiem na singlowe „Rabble Rouser” i zagrane nieco szybciej niż zwykle „Arguing With Thermometeres” wywołały niemałą ekstazę i kilka spontanicznych ścian śmierci. Kto był w Proximie ten wie, że nie ma tam miejsca na szalone wybryki – a jednak! 

Największy minus setu to jednak nie koncentracja na nowym materiale, co kiepskie nagłośnienie (norma w tym klubie). Nie mam tutaj na myśli samej selektywności, co poziomu głośności. Od zespołu, który mniej lub bardziej gra metalcore oczekuję solidnego pie***cia. A tu niespodzianka, panowie na scenie są dość oszczędni i tym razem było to słychać. Druga sprawa – wiem, że nie da się zagrać (ani usłyszeć) wszystkiego, ale medley „Snakepit/Sorry You’re Not A Winner/Meltdown i Antwerpen ani się ze sobą nie kleił, ani - wbrew zapowiedziom - nie został zagrany w 175 bpm. Najbardziej ucierpiał ten ostatni numer, który razem z „Adieu” i „Anything Could Happen in The Next Half Hour” był ukłonem w stronę najstarszych fanów grupy, pamiętających czasy Myspace i wielu innych ciekawych trendów sprzed lat. 

Mam nadzieję, że w nadchodzącym sezonie festiwalowym ponownie będę mieć okazję do zabawy z Anglikami. Może zagrają nieco mocniejszy set? Czas pokaże.