Wrócili! Inni, odmienieni, ciekawsi, mniej zbuntowani, a jednak wciąż tak samo czarujący jak zwykle.
Luz z jakim Enter Shikari bawi się konwencją jest godny pozazdroszczenia przez wszystkich, od metalowców bawiących się w progowe łojenie, wielbicieli tanecznej elektroniki, trip-hopowych zamulaczy i rozkochanych w stadionowych refrenach, niedzielnych fanach popu. Mało który zespół potrafi tak zgrabnie łączyć te wszystkie elementy, zachowując przy tym własną, unikalną tożsamość.
"The Spark" to piąty album grupy, znacząco odbiegający od poprzednich. Mało tu metalowego (albo core’owego) naparzania, a więcej tradycyjnie pojmowanego rocka czy popowych smutków. Dostrzegam odcinanie się zespołu od buntowniczej postawy, przynajmniej w warstwie muzycznej. Mocniejsze środki wyrazu zespół pozostawia na single, które nie korespondują z treścią longplayów (vide: "Slipshot" czy ostatni "Hoodwinker") przemycając zupełnie inną koncepcję.
Najnowszy krążek na tle dotychczasowego dorobku Brytyjczyków maluje się jako muzyczne katharsis, a intelektualnie zaś, jako szarpanina z szarością współczesnego świata. Tematy podejmowane przez Rou jeszcze długo pozostaną aktualne, a póki świat będzie brnął w digitalizację każdej sfery życia, a ludzie będą się alienować, tak długo formacja będzie miała o czym śpiewać. Korporacjonizm, znieczulica, dewaluacja podstawowych wartości, przeciw temu buntują się dziś Enter Shikari. Nikt tak pięknie nie wskazuje wad systemu, a w momentach w których odpływają w niemal Coldplayowskie rejony ("Airfield") odnoszę wrażenie, że po latach eksperymentów i walenia po ryju wszystkich wielbicieli mocnego beatu, to jest ich styl.
Krótko potem dostaję jednak wyraźny sygnał, że muzycy nie zapomnieli jak szaleć (absoluty hit "Rabble Rouse") a elektroniczne wygibasy wychodzą im najlepiej (sorry The Qemists). Nie muszą wciskać dubstepowych woobli ani wskrzeszać trancecore’a, grunt, że za pomocą prostych dźwięków i syntetycznych bitów są w stanie zarówno podnieść na duchu co przygnieść do parteru. Martwi mnie jednak postępujący rozbrat ze wściekłym obliczem. Jeśli grają mocno, to niemal bez gitarowej jady, posiłkując się szybkim tempem ale bez łamańców jak w petardach pokroju "Destabilise" i wielu, wielu innych.
Momentami jestem rozczarowany, bo kwartet z St. Albans zawsze stanowił dla mnie pewną odskocznię, zarówno od brutalnego metalu jak i festiwalowej elektroniki Doszukiwałem się w tym zespole pewnego łącznika pomiędzy tymi światami, a oni zagrali wszystkim na nosie, pokazując, że bliżej im do wspólnych tras z Biffy Clyro niż z Modestep. Nie zrozumcie mnie źle, nadal ich uwielbiam, tylko nadszedł ten moment, w którym oni oraz słuchacze, powinni wreszcie zdać sobie sprawę z tego, że dojrzewanie objawia się we wrzuceniu na luz. Choćby na chwilę, po to, aby przygotować się do czegoś naprawdę wielkiego. Czuję, że następny album będzie prawdziwą ekstraklasą…rocka.
Grzegorz Pindor