Yob - 20.09.2014 - Wrocław

Relacje
Yob - 20.09.2014 - Wrocław

Przybyli, zniszczyli, zwyciężyli! Tak można w skrócie określić to, co działo się podczas pierwszego polskiego koncertu potężnego trio z Yob.

Jeszcze kilka lat temu trudno mi było sobie wyobrazić, że Yob kiedykolwiek zabłądzi do Polski. A tu proszę bardzo, nie dość, że przyjechali, to jeszcze w sobotę, z automatu wytrącając malkontentom z ręki ich ulubiony argument, którym najlepiej uzasadnić nieobecność na dowolnym koncercie i wyjaśnienia w rodzaju "dlaczego w środę?", "ku**a, tylko nie w czwartek", albo "szkoda, że nie w sobotę". Czy pomogło? Spodziewałem się pękającego w szwach Firleja, bo przecież takie granie zrobiło się już całkiem modne, ale o dziwo tłumu jednak nie było. Cóż, nieobecni niewątpliwie stracili i to naprawdę niemało.

Nim jednak klub zatrząsł się w posadach, w dość oniryczno-hipnotyczny stan wprowadzili słuchaczy Ukraińcy w Nonsun. Nigdy wcześniej o nich nie słyszałem, a ich instrumentalna mieszanka - z braku lepszych określeń - doomu i drone sprawdziła się nieźle, na pewno lepiej niż oczekiwałem. Trio nie koncentruje się na gnieceniu ciężarem, częściej sięga po długie transowe powtórzenia tematów i rzeczywiście nieźle radzi sobie z budowaniem atmosfery. Trochę brak w tym jeszcze pewności siebie i większej dozy indywidualizmu, ale zadatki są całkiem obiecujące.

Nie lubię Pallbearer na płytach i nie polubiłem ich na żywo. Ktoś nawet powiedział - zapożyczam opinię bez pytania o zgodę - że Pallbearer powinien spakować manatki i zarządzić odwrót po obejrzeniu otwierającego kawałka Yob odegranego na pierwszym koncercie wspólnej trasy. Trudno się z tym nie zgodzić, bowiem różnica klas jest ogromna. To tak, jakby przy zionącej ogniem, rogatej i stutonowej bestii ustawić do pary pluszową zabawkę. Bolączką amerykańskiego kwartetu jest nie tylko specyficzna (i, z mojego punktu widzenia, na dłuższą metę irytująca) maniera wokalna frontmana, ale przede wszystkim totalnie bezpłciowe kompozycje. Podobne do siebie jak dwie krople wody, utrzymane w tych samych tempach, oparte na podobnych schematach, a co najgorsze przemielonych po wielokroć przez dziesiątki innych składów. Pallbearer nie ma w sobie nic, czym mógłby wyróżnić się z tłumu. Strata czasu, choć odniosłem wrażenie, że większości publiczności ich występ przypadł do gustu. I dobrze, ja jednak w przyszłości już panom podziękuję.

Potrzeba było kilku spotkań z Yob, bym wreszcie, za szóstym razem, zyskał okazję zobaczenia formacji na scenie małego klubu. Amerykanie nie sprawdzają się dobrze w festiwalowym namiocie, doskonale radzą sobie za to w największej sali 013 w Tilburgu, na Roadburn, gdzie goszczą regularnie. Zawsze jednak jest coś wyjątkowego w bliższym kontakcie z zespołem, a właśnie taki kontakt zapewnia kameralna przestrzeń wrocławskiego Firleja. Jestem yobowym fanboyem, wcale tego nie kryję, więc nie będę silił się tu na obiektywizm. Tym bardziej, że i tak nie mieści mi się w głowie, by ktokolwiek z obecnych tego wieczoru na sali nie poczuł się rozwalony na kawałki potęgą, siłą i intensywnością setu Amerykanów. Ciężar znany z płyt przy efekcie, jaki Yob zaprezentował we Wrocławiu, brzmi niczym nieśmiała wprawka. To pewnie dzięki niewielkiej przestrzeni klubu (i przy okazji naprawdę dobremu nagłośnieniu) trio zabrzmiało potężniej niż na wcześniejszych, rewelacyjnych przecież koncertach, które miałem okazję widzieć. Yob na żywo to trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, tsunami i uderzenie meteorytu zarazem. I jeszcze piekło! To ostatnie czaiło się tuż pod podłogą, zwłaszcza podczas bezkonkurencyjnego "Burning The Altar", który bez wątpienia stanowił punkt kulminacyjny koncertu. Yob to żywioł, który trudno ogarnąć słowami, nawet wówczas, gdy sięga - tak jak choćby w kończącym regularną część setu "Marrow" - po łagodniejsze dźwięki.  

Nie wiem, czy to dlatego, że zespół zawitał do Polski po raz pierwszy, o czym zresztą nie omieszkał wspomnieć ze sceny Mike Scheidt, czy z innego powodu, ale Amerykanie dodatkowo uszczęśliwili publikę wyjątkowo rozbudowanym show. Po otwierającym występ "Ball of Molten Lead" przyszedł czas na prezentację najnowszego albumu "Clearing the Path to Ascend", odegranego w całości oraz, o ile mnie pamięć nie myli, w tej samej kolejności, co na płycie ze wspomnianym, prawie 20-minutowym "Marrow", zamykającym regularną część gigu. A później były jeszcze trzy bisy, z (bodajże) "Grasping Air" i "Burning The Altar" w środkowej części. Absolutne mistrzostwo świata!

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki