Triptykon. Zespół, którego nazwę powinno się raczej przemianować na Trip-tykon ze względu na podróż po złowieszczym panoptykonie, w jaką po raz kolejny zabiera nas ekipa Toma G. Warriora.
Jest to miejsce, w którym na pewno nie będziemy czuli się swojsko. Wręcz przeciwnie: to miejsce, w którym obserwują nas setki ludzkich i nieludzkich ślepi, jakie wyzierają z obrazów Hansa Gigera, artysty, który miłośnikom formacji powinien się kojarzyć nie tylko z postacią Obcego.
Nie przypadkiem po raz kolejny w historii obrazy tego malarza szpecą okładkę projektu, za którym stoi słynny szwajcarski mizantrop. Panowie już w latach osiemdziesiątych zawarli bardzo lukratywną znajomość, czego efektem są również fragmenty dzieł znajdujące się w booklecie. Całość wydana jest niezwykle estetycznie, treściwie, ale bez przekombinowania. Podobnie rzecz się ma z muzyką. Jest mięsista, ale bez ociekania tłuszczem. Przeszła ona spore zmiany od czasu "Monotheist" Celtic Frost, albumu, który traktuję bardziej jako pierwszy krążek Tryptyku niż ostatni Celtyckiego Mrozu, jak by nie było: najbardziej znanego zespołu Warriora. To właśnie "Monoteista" na nowo zdefiniował twórczość tego pana i stanowi dla nas najlepszy punkt odniesienia, pozwalający lepiej dostrzec pojawiające się w niej różnice.
Co mnie zaskoczyło od pierwszego utworu, "Tree Of Suffocating Souls", to nasuwające się od razu spostrzeżenie: jest o wiele przystępniej. Kawałek stanowi klasyczną, blackmetalową petardę, pruje po ubitej autostradzie schematów, które frontman projektu opanował już do perfekcji, ma nawet zwyczajny podział zwrotka/refren i pojawiającą się w stosownym momencie solówkę. Solówkę, która paradoksalnie jest tu punktem zwrotnym, ukazującym nowe, bardziej progresywne oblicze zespołu. Ansambl zawdzięcza je po pierwsze temu, że wbrew panującym obecnie trendom na komplikowanie sobie życia nie boi się sięgnąć po utarte schematy (innym przykładem takich działań może być nasza rodzima Mgła czy szwedzkie Tribulation), a po drugie - przez zastosowane wielokrotnie nietypowe brzmienie sekcji rytmicznej. Brzmienie jest kluczowym elementem w zrozumieniu tego albumu.
O ile więc na wyżej wymienionym "Monoteiście" dominowało surowe, siarczyste, pełne sprzężeń gitarowe rzężenie, które oczyściło się nieco na "Eparistera Daimones", tutaj jest ono o wiele cięższe, w dużej mierze dzięki zastosowaniu przesterowanego basu, i bardziej zwarte, przez co płyta przypomina doom-metalowy monolit. Bo to nie jest już - poza nielicznymi wyjątkami - black metal w swojej najbrudniejszej postaci. Oczywiście, ciężko było kiedykolwiek na dobre przykleić tę łatkę Warriorowi (może poza jego najwcześniejszymi dokonaniami). Poza tym muzyka nie krowa, żeby miała łaty. I jeżeli już silić się na jakieś określenia dla tej płyty, to na pewno trzeba zauważyć melodyjność tego dzieła. Pójście w tym kierunku zapowiadane było już na EP-ce "Shatter", choć, co ciekawe, żeńskie wokale pojawiają się tylko w dwóch utworach. Aż chciałoby się zaprosić do współpracy z muzykami Wielebną z Obscure Sphinx. Jestem pewien, że taka kooperacja przyniosłaby miażdżące efekty. Tymczasem do głosu dopuszczony został gitarzysta zespołu, tajemniczy V. Santura, i to w dwojaki sposób. Jedną kwestią są jego wokale, o wiele bardziej szorstkie i suche niż przepełnione jadem wrzaski wiadomego pana, natomiast drugą - utwór skomponowany w całości przez niego, zatytułowany "In The Sleep Of Death". W Triptykonie powinna panować zdecydowanie większa wolność słowa, dzięki czemu być może wyłowilibyśmy więcej takich czarnych pereł.
Wspomniana wcześniej melodyjność jest zasługą o wiele większej ilości solówek, melodii i czystej gitary, mistrzowsko użytej w "Boleskine House", moim ulubionym (u/po)tworze z krążka. Drugim przymiotnikiem do określenia albumu będzie progresywność, a raczej progresywna regresywność, która pewnie stanie kością w gardle zagorzałym wielbicielom Warriorowskich kolosów w rodzaju "Synagoga Satanae" czy "The Prolonging". Najlepszym przykładem jest tutaj "Demon Pact", złożony z niezwykle brzmiących bębnów i paru gitarowych niespodzianek, które w największym stopniu kojarzą się z groteskową oprawą graficzną płyty.
Mimo że moja reakcja jako słuchacza na te wszystkie zmiany jest pozytywna, czuć jednak, że spiritus movens naszego projektu zmęczył się już trochę częstymi wizytami w fonicznym piekle, przez co "Melana Chasmata" jest najmniej śmierdzącym siarką albumem, jaki stworzył. W omawianej muzyce słychać to zmęczenie: mniejszą szczerość artystyczną, a większą zabawę dźwiękami. To pewnie ono było przyczyną eksperymentów w rodzaju ostatniego utworu, "Waiting". Tytuł krążka można tłumaczyć z greki jako "Czarną Otchłań" - i rzeczywiście, słuchając go, mamy wrażenie, jakbyśmy podróżowali po najciemniejszych zakamarkach tunelu ludzkiej podświadomości. "Waiting" to światełko w tym tunelu. Kojąca melodia, która ma tylko uśpić naszą czujność, zanim Wojownik znowu zaatakuje... oby tylko w nieco lepszej formie.
Bartosz Nysler