"Yob może być jednym z najlepszych zespołów w Ameryce Północnej" - takie zdanie znalazło się swego czasu na łamach New York Times, a wytwórnia wykorzystała je oczywiście na naklejce umieszczonej na opakowaniu digipacka "Atma".
A przecież kapela nie zapełnia stadionów, co więcej, jej rozpoznawalność, choćby w granicach naszego kraju, oscyluje w granicach błędu statystycznego, o sprzedaży płyt nie wspominając.
Brawa dla dziennikarza szacownego tytułu za sięgnięcie do tak głębokiego undergroundu, ale po wpisaniu tych słów w odpowiedni kontekst okazuje się, że nie są one wcale aż tak przesadzone. Wystarczy dodać tu nazwę stylistycznej szuflady, i gotowe - w szeroko pojętym doom metalu faktycznie mało kto może równać się trójce bohaterów z Oregonu. Tym bardziej, że wcześniejszy krążek kapeli - "The Great Cessation" sprzed dwóch lat - to dzieło w każdym calu idealne, kanon gatunku. Teraz nadszedł czas, aby dzięki "Atmie" spróbować powtórzyć ten sukces. Czy się udało? Najnowszy materiał zespołu trzyma bardzo wysoki poziom, jednak poprzeczka zawieszona na tak niebotycznej wysokości okazała się dla Yob nie do przeskoczenia. Od premiery "Atma" mija trzeci miesiąc, a ja, choć wciąż wracam do tego albumu, właściwie nadal nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, w czym rzecz.
"Atma" rozpoczyna się jak trzeba. "Prepare the Ground" to klasyczny dla kapeli, charakterystycznie bujający opener, stylistyczny odpowiednik choćby "Burning the Altar" z wcześniejszego długograja. 100 % Yoba w Yobie, i to najwyższej jakości. Dalej jednak okazuje się, że ekipa pod wodzą Mike'a Scheidta postanowiła nagrać album nieco lżejszy, mniej duszny niż wspaniale przytłaczający "The Great Cessation". Owszem, podstawowe parametry zostały zachowane, średnia długość utworu to 11 minut, a wypracowany przez lata styl sprawia, że nawet przez moment trudno mieć wątpliwości co do tego, jaki band leci właśnie w głośnikach czy słuchawkach. Próżno tu szukać tak mocarnych, mega-ciężkich potworów, jak na przykład "Silence of Heaven" z "The Great Cessation". Nie traktuję tego jednak w kategoriach zarzutu, tym bardziej, że zespół nie utracił swej podstawowej umiejętności, polegającej na hipnotyzowaniu słuchacza prostymi przecież, i nieszczególnie urozmaiconymi patentami. W tym elemencie Amerykanie są mistrzami i pod tym względem trudno kierować pod ich adresem jakiekolwiek zarzuty.
Większy wpływ na ogólny odbiór "Atmy" ma, o dziwo, zaproszenie do gościnnego udziału Scotta Kelly'ego. Żadna tam wielka sprawa, zdawałoby się, podobne kolaboracje są przecież na porządku dziennym. O ile bębny w końcówce "Adrift in the Ocean" mają swój klimat, to "Before We Dreamed of Two", w którym brodacz z Neurosis dał głos, od mniej więcej połowy zupełnie traci yobowy charakter i zaczyna brzmieć jak macierzysta formacja Kelly’ego. A to akurat wcale nie jest potrzebne, bo Yob ma własną tożsamość i nie potrzebuje posiłkować się takimi zabiegami.
Kluczowym elementem dla odbioru krążka jest jednak jego produkcja. Nie podoba mi się brzmienie płyty i jestem przekonany, że "Atma" traci na tym naprawdę sporo. Tak ciężka muzyka powinna mieć również odpowiedni, tłusty sound. Tymczasem tu jest on płaski, wyjątkowo suchy i jakby przytłumiony. Miks sprawia wrażenie niedbałego, co odbija się przede wszystkim na ścieżkach bębnów, które w rezultacie brzmią (zwłaszcza talerze), jakby były rejestrowane telefonem komórkowym. Ponadto, lepsze uwypuklenie kontrastu pomiędzy najcięższymi i lżejszymi partiami nie tylko poprawiłoby dynamikę materiału, ale też pozytywie wpłynęłoby na brzmienie całości. Wszystko to nie zmienia faktu, że "Atma" jest bardzo dobrym krążkiem, a Yob pozostaje w ekstraklasie tego rodzaju grania.
Szymon Kubicki