Fields of The Nephilim - 01.02.2014 - Warszawa
Fields of The Nephilim to koncertowy pewniak, dlatego sobotni koncert w warszawskiej Progresji miał prawo się podobać, choć tym razem czegoś w tym występie jednak zabrakło.
Tak to już jest z formacjami kreującymi (a dziś już właściwie tylko usiłującymi kreować) aurę niezgłębionego mroku i tajemnicy, że lepiej jest, kiedy na światło dzienne wychodzą rzadziej niż częściej. Fields of The Nephilim, choć nowej płyty nie wydał od dziewięciu lat, w 2007 roku powrócił do regularnego koncertowania i zaczął pojawiać się tu i tam, w tym między innymi w Polsce - i to kilka razy. Kto wcześniej nie miał okazji widzieć Carla McCoya i spółki w akcji, zapewne był z tego koncertu zadowolony. Kto zaś miał już okazję uczestniczyć w ich rytuale, a tym razem do Krakowa czy Warszawy nie dotarł, w gruncie rzeczy niewiele stracił. Ze wszystkich setów Fields of The Nephilim, które widziałem, ten okazał się bowiem, w moim odczuciu, najsłabszy.
Organizatorzy szumnie zapowiadali, że usłyszymy "The Nephilim" w całości. Oczywiście, nic takiego się nie stało. Zabrakło nie tylko "Phobia", czyli najszybszego i najkrótszego kawałka z tej płyty, w którym tak uroczo Fields of The Nephilim spotyka się z Motorhead (a szkoda, bo może skutecznie ożywiłby senną i dość jednostajną atmosferę gigu), nie uświadczyliśmy również "Endemoniada" i "Celebrate". Sprawdziła się za to deklaracja powrotu w szeregi zespołu Tony'ego Pettitta, ale nie oszukujmy się, bas nie pełnił tego wieczoru głównej roli, nie tylko dlatego, że w mało selektywnym miksie przeważnie nie było go słychać.
Wciąż mam w pamięci perfekcyjny gig FOTN na Hellfest w 2010 roku, gdzie padły m.in. takie ciosy, jak "Penetration" czy "Zoon (Part 3)", a zespół także pod względem scenicznego zaangażowania sprawiał wrażenie, jakby chciał udowodnić zgromadzonej wówczas przed sceną publiczności, że znalazł się na tej, bądź co bądź, bardzo metalowej imprezie, nie przez przypadek. Tym razem wiedziałem rzecz jasna, że nic podobnego się nie powtórzy, McCoy częściej będzie sięgał do przeszłości (a gdzie cokolwiek z "Dawnrazor"?), łącząc starszy materiał z "Mourning Sun" (z którego zagrali dwa kawałki). Było więc tak, jak być miało, mrocznie i klimatycznie, ale też jednostajnie i jakby bez ikry. Niestety, przy okazji odniosłem wrażenie, że dla zespołu był to po prostu kolejny gig do odhaczenia. 60 minut plus dwa bisy i można wreszcie ściągnąć te niewygodne ciuchy. Zawsze broniłem się przed tezą, że McCoy skupia się na odcinaniu kuponów, ale może rzeczywiście coś jest na rzeczy. A może to po prostu nie był mój wieczór?
Jakby tego wszystkiego było mało, szwankowało nagłośnienie, wokal frontmana przez dłuższy czas był bardzo kiepsko słyszalny, a selektywność mocno cierpiała, co przy licznych rozmytych gitarowych frazach, serwowanych przez Anglików, ma dla odbioru całości niemałe znaczenie. Progresja zawsze dbała dotąd o dobry dźwięk i mam nadzieję, że gdy na dobre rozgości się w nowej, większej (i to bardzo zauważalnie większej!) miejscówce, ten aspekt również ulegnie poprawie.
Setlista:
Dead but Dreaming (z taśmy)
Chord of Souls
For Her Light
At the Gates of Silent Memory
Love Under Will
The Watchman
New Gold Dawn
Last Exit for the Lost
Psychonaut
Moonchild
Mourning Sun
Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka