Therion - 06.12.2013 - Kraków

Relacje
Therion - 06.12.2013 - Kraków

Na wstępie chciałam was strasznie przeprosić. Jak już wspominałam starość nie radość i doszłam już niestety do etapu gdzie stale pytam "Przepraszam, czy ja byłam z pieskiem czy bez pieska?". Zapomniałam zupełnie o Arkonie, na którą czekałam od Metal Festu w Jaworznie.

Niestety wtedy jak na złość grali w czasie armagedonu i apokalipsy (2w1), co skutecznie uniemożliwiło mi zobaczenie i usłyszenie czegokolwiek poza ostatnimi trzema numerami, na których zaryłam się z drabiną w błoto jak nie przymierzając hipopotam z wierszyka Wandy Chotomskiej. I wiem, że to kuriozalna sytuacja, bo to mój koncertowy hit sezonu, najbardziej wyczekiwane wydarzenie, gig, dla którego opuściłam inny Bardzo Ważny Koncert, a publikuję go po prawie dwóch tygodniach, ale tyle się dzieje, że nawet ja wszystkiego ogarnąć nie mogę.

Przejdźmy zatem do meritum. Były dwa supporty. Heavenshine i Sound Storm. Na pierwszym Pani piłowała. Tak strasznie piłowała, że zaczęły mi się gibać plomby. W sumie to dobrze, bo przypomniałam sobie, że trzeba iść do dentysty na półroczny przegląd. Był to dźwięk przypominający momentami przeciąganie paznokciami po styropianie. Na domiar złego basista był żywą kopią Roberta Makłowicza. Tyle, że nie gotował, tylko grał (chyba), bo i tak Pani skutecznie wszystko zagłuszała. Do tego bardzo się wczuwał i robił dziwne miny (pewnie chciał żeby go zauważono, skoro nie było go słychać). Ze względu na fakt, że nie pracuję w stoperach (pójście na koncert w stoperach to jak wystąpienie w mini bez majtek na Pasterce) uciekłam z fosy po pierwszym numerze.

Na drugim supporcie Pan parodiował Rhapsody (niekoniecznie Of Fire), przynajmniej tak mi się zdawało, bo dzięki Pani z Heavenshine dzwoniło mi w uszach. Włoch biegał i bezskutecznie wykrzykiwał do mikrofonu komendy do publiczności (która albo podzieliła mój los i stała ogłuszona, albo miała go głęboko w d..). Tyle w temacie.

Potem się poryczałam, bo zaczęła się Arkona. Masza weszła, skutecznie rozpieprzyła Studio i poszła. Zanim jednak poszła, szalała po scenie przez 50 minut. Jak zapowiadałam trzy miesiące wcześniej, poszłam na koncert, nie do pracy. Wbiłam się więc w tłum, dostałam w paszczę z głowy i skutecznie zamieniłam pół płyty w rytualną rzeźnię. Dopasowawszy się w ten sposób do standardowego image'u folk/pagan/black metalowego, z niczym nie zmąconym obłędem na twarzy wysłuchałam co następuje: "Az'", "Arkaim", "Goi Rode Goi", "Zakliatie", "Pamiat", "Slavsya Rus", "Arkona", "Stenka na Stenku" i "Yarilo".

I na koniec Therion. Ja już z Therionem pożegnałam się przy pomocy elektronicznego joja do masowego żegnania zespołów, ale powrócił jak bumerang do Krakowa po nieco ponad roku. Cóż, Therion jak Therion. Przez godzinę grali cały "Vovin". Lori Lewis wyglądała jak zawsze, Linnea Vikstrom ubrała dół od sukni ślubnej (przypominała bezę Pavlovej), Thomas Vikström zapodział gdzieś czapkę i wystąpił bez.

Wszyscy hurtem biegali po scenie i po podestach. Zresztą, co wam będę pisać. Therion był w Polsce srylion razy, więc każdy zainteresowany tematem był już na ich koncercie. A jak ktoś nie był, to znaczy że drażni go symfoniczny metal. Poza repertuarem i brakiem czapki, krakowski koncert nie różnił się od wszystkich poprzednich.

Zdjęcia i tekst: Romana Makówka