Another Pink Floyd - 14.10.2012 - Kraków

Relacje
Another Pink Floyd - 14.10.2012 - Kraków

"Z punktu widzenia fizyki newtonowskiej jest to bardzo ważne - każdy idzie swoją drogą prowadzącą do śmierci, szaleństwa i empatii..." Poszłam - dla przyjaciół i dla siebie samej.

Ponure teksty i podnosząca na duchu muzyka. Świetnie zagrany koncert z idealnie dobraną setlistą. Średnia wieku dobrze koło czterdziestki - normalnie ubrani, sympatyczni i kulturalni ludzie, spokój, cisza, bo wiadomo że "Klient w krawacie jest mniej awanturujący się".

W związku z powyższym chwilowo odpuszczam sobie robienie standardowego bydła, darcia ryła, mongolskich baletów po trzecim piwie i parodiowania Lady Gagi, a ubrana w "robocze ubranie" czuję się trochę jak dziwka w kościele. Zaczyna się od mocnego kopa czyli "In The Flesh?", publiczność prędko się rozkręca, chociaż po tym co widziałam dzień wcześniej na "Covenant Full Ov Hate Fest", chyba nie jest to odpowiednie słowo (przynajmniej w moim rozumieniu rozkręcania). Cała pierwsza część opierała się głównie na utworach z "The Division Bell", "The Wall" i ulubionej płyty Anotherów "Dark Side of the Moon".

Jest i "Hey You" i "Young Lust", "Shine On You Crazy Diamond" z rewelacyjną partią saksofonu, "Great Gig In The Sky" z Anetą w roli głównej, fajne wizualizacje, sympatyczne światło i bardzo dobra jakość dźwięku. Chodzę sobie po klubie niespiesznie z aparatem i gdzie nie pójdę słychać rewelacyjnie. Krakowska publiczność jest zaskoczona, widać, że nie spodziewali się tak dobrej roboty ze strony rodzimego coverbandu.

Koncertujący w zasadzie od niedawna Another Pink Floyd dopracował swoje wersje utworów mistrzów do perfekcji. Dorobili się także własnego mini show, inspirowanego oryginalnymi występami Brytyjczyków.

Dostaję kolejne sms-y od ekipy, która w tym czasie ostro baluje w Katowicach na Overkillu i doznaje dziwnego objawienia, że wcale im nie zazdroszczę. "Trwam sobie w cichej desperacji" bo to "takie angielskie" i całkiem dobrze się z tym czuję. Może to jesienna depresja a może się starzeje, ale śledzenie Piotrka Myjaka sprawia mi cholerną frajdę. "Życie dzieje się nieustannie, w każdej chwili możemy pokierować swoim przeznaczeniem", mam pełną świadomość że jestem na właściwym koncercie i cieszę się już nie muszę na siłę niczego nikomu udowadniać i mogę świadomie decydować co chcę robić.

Grają "Eclipse" a mnie się przypomina, że gdzieś czytałam, że Floydzi grali na żywo ten numer klika miesięcy zanim weszli do studia a tak długie granie sprawiło, że utwór wielokrotnie ewaluował zanim został wydany w ostatecznej wersji. Do tego jako pierwszy zespół w historii, Floydzi użyli sekwentara. W 1972 roku nawet samo pojęcie "samplowania" nie istniało, a oni już to robili. Panowie wymyślili także gitary z pogłosem puszczane od tyłu (sztuczny efekt Dopplera) i prezentację systemu kwadrofonicznego - zegar w "Time". Przeciętny człowiek tego nawet nie ogarnia, więc czasem myślę że Andrzej Łakomy i spółka porwali się z motyką na słońce. Zagranie wiernie Floydów to jest naprawdę gruba sprawa.

Przy "Echo" zamykam na moment oczy i odpływam, wyobrażam sobie skład Pink Floyd na scenie i czuję jak miło dać się oszukać. Publiczność cały koncert śpiewa słowo w słowo, widać, że nie są to przypadkowi ludzie, którzy nie mają co z sobą zrobić w niedzielny wieczór, tylko prawdziwi fani oryginału. W zasadzie załapuję się niestety na co trzeci refren, a i to z ogromnym trudem, bo muszę się przyznać, że z Floydów najbardziej kocham "Ścianę", ale wyłącznie ze względu na boskiego Boba Geldofa i niesamowite animacje Geralda Scarfe. Oczywiście żebym nie wyszła na zupełna ignorantkę, jednak drę się na "Wish You Were Here" i "Another Brick In The Wall" a mój prywatny diabeł hodowany przez lata pod skórą nie protestuje.

"Muzyka jest wyrazem emocjonalnego zaangażowania". Zespół angażuje się maksymalnie, są niesamowici a przy okazji sprawia im to nieziemską frajdę. Mają fenomenalny kontakt z publicznością. Cały koncert wygląda jak impreza z okazji urodzin Rogera Watersa, gdzie każdy przyszedł spotkać rodzinę i przyjaciół, świetnie się bawić pod hasłem "Trzeba kroczyć ścieżką ku światłu, a nie wchodzić w mrok." Moja mroczna natura natychmiast cytuje jednak ciąg dalszy: "Nie ma zaćmienia Księżyca, tak naprawdę zawsze jest cały ciemny". Przynajmniej dla mnie.

Zdjęcia i tekst: Romana Makówka