Rival Sons - 7.10.2012 - Warszawa

Relacje
Rival Sons - 7.10.2012 - Warszawa

Kiedy Rival Sons po raz pierwszy przybyli do Hydrozagadki, pokazali, jak się gra prawdziwego rocka. Po niespełna roku, Amerykanie powrócili w to samo miejsce i raz jeszcze udowodnili, że w koncertowej sztuce nie mają sobie równych.

Zespół pędzi niczym Usain Bolt. W ciągu tego, dość krótkiego przecież czasu, Rival Sons zdążył bowiem nagrać kolejny album i zagrać dziesiątki koncertów, wpadając do Europy zarówno w lecie (gdy mieliśmy okazję widzieć ich świetny show na Hellfest 2012), jak i jesienią. To mocne tempo przypomina początki niektórych legendarnych kapel, z Led Zeppelin na czele, ale powstrzymam się od dalszych tego typu analogii, bo gwiazdy wypalają się dziś szybciej niż kiedyś, a nasz świat w niczym nie przypomina tego sprzed kilku dekad. Choć z drugiej strony, trudno w to uwierzyć, patrząc na wygląd muzyków, a zwłaszcza gitarzysty Scotta Holiday'a, no i oczywiście Jaya Buchanana. Nie ma opcji, wokalista musi mieć w domu wehikuł czasu, z którego korzysta za każdym razem, kiedy wyprawia się na ciuchowe zakupy (zamiast, na przykład, zmienić bieg historii i zapobiec zabójstwu Kennedy'ego...).


Wracając do tematu, szczerze mówiąc dziwi mnie ponowny wybór Hydrozagadki na miejsce tego wydarzenia, bo było naprawdę ciasno (a ponoć koncert się nie wyprzedał), ale nie była to w gruncie rzeczy wielka niedogodność. Wprawdzie z daleka (czyli z odległości kilku metrów od sceny), niewiele było widać, zwłaszcza gdy z przodu ustawili się przed kimś trzymetrowi fani, lubiący sobie jeszcze dodatkowo podskoczyć od czasu do czasu, ale za to nagłośnienie było bez zarzutu, a klimat gorętszy niż w wielu innych klubach. Mała i niska scena nieoddzielona od publiki barierkami, sprzyja niemal intymnej atmosferze, co w pewnym momencie przyznał sam frontman, wspominając, że świetnie jest wrócić do małego klubu po serii koncertów, granych w większych obiektach. Zresztą, Amerykanie ponownie wyglądali na bardzo zadowolonych z entuzjastycznego przyjęcia, jakie zgotowała im polska publiczność. Rok temu, przez ich zadowolenie, przenikało również pewne zaskoczenie (być może, spodziewali się pod sceną co najwyżej kilku białych niedźwiedzi); tym razem kapela doskonale wiedziała już, czego może po widowni oczekiwać. Co więcej, błysnęła nawet znajomością kilku polskich słów (w nauce zwrotu "na zdrowie" pomogła publika), co zawsze i niezmiennie wywołuje euforię zgromadzonych. Swoją drogą, takiego efektu nie zaobserwowałem w żadnym innym europejskim kraju, w którym przyszło mi oglądać występy na żywo.


Rival Sons mają na koncie nowy materiał "Head Down", o czym naturalnie nie omieszkali tego wieczoru przypomnieć, rozpoczynając gig od ośmiu utworów z ostatniego krążka, odegranych w takiej samej, jak na albumie, kolejności. Jak to zwykle bywa, koncertowe wersje kawałków nabrały rumieńców, zwłaszcza, jeśli chodzi o takie tracki, jak "Wild Animal", który na płycie zaskakuje nie tylko dziwną manierą wokalną, ale też złagodzeniem gitarowych kantów i niemal popową pulsacją. To nie koniec nowości, bowiem na sam koniec kapela zaserwowała obydwie części "Manifest Destiny", w którym Scott Holiday mógł się porządnie wyszaleć (gitarowy efekt, otwierający ten kawałek, jest po prostu mistrzowski). Również "On My Way" wystartował od kilku sekund nucenia na melodię zamykającego "Head Down" - "True"; szkoda, że na tym się skończyło. Ciekawe, jak ten, niewątpliwie wymagający wokalnie utwór, w całości zabrzmiałby na żywo.


Pozostałą część setu wypełniły starsze hity. Tym razem, zespół nie puścił z dymem Los Angeles, ale nie zabrakło "Pressure and Time" czy "All Over the Road", które prawdopodobnie nigdy nie wylecą z koncertowego repertuaru. Całość zamknęła się niemal w dwugodzinnym secie, ale chyba nie tylko ja nie miałem dosyć. Chętnie wydłużyłbym ten czas o kolejne 120 minut. Rival Sons to sceniczne zwierzaki, którym nie brak naturalnego luzu, i które niekoniecznie nuta w nutę odtwarzają studyjne wersje swych kompozycji. Dodając do tego świetny warsztat instrumentalistów i rewelacyjne wręcz warunki wokalne Buchanana, recepta na udany show jest gotowa. A prawidłowo wypisana recepta to  powód do zadowolenia zarówno po stronie pacjenta, jak i NFZ-u. Ja byłem wniebowzięty. Chciałoby się zakrzyknąć "trwaj piękna chwilo!", ale Faust mnie uprzedził.


Co tu kryć, Rival Sons są wielcy, nawet jeśli świat jeszcze nie w pełni to odkrył. I może niech nie odkrywa, bo zły dotyk wielkiego muzycznego showbizu bywa bardzo bolesny, zarówno dla fanów, jak i dla samych zespołów. A takiego losu Rival Sons nie życzę.


Setlista:
Keep On Swinging
Wild Animal
You Want To
Until the Sun Comes
Run From Revelation
Jordan
All the Way
The Heist
Tell Me Something
Memphis Sun
On My Way
Get What's Coming
Torture
All Over the Road
Young Love
Pressure and Time
Face of Light
Manifest Destiny, Part 1
Manifest Destiny, Part 2

Zdjęcia i video: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki