Anathema - 5.10.2012 - Warszawa
To był wyjątkowy i dziwny wieczór, którym magia przeplatała się z imprezową i niezwykle przyjacielską atmosferą.
W recenzji "Weather Systems" wspomniałem, że Anathema to band, którego w zasadzie słucham "od zawsze". Moja przygoda z ekipą z Liverpoolu rozpoczęła się od premiery video do "Sweet Tears" na MTV. Na licencyjną taśmę "Serenades" trzeba było chwilę poczekać, a okres ten umilała mi piracka kaseta z materiałem "The Crestfallen", który do dziś bardziej mi się podoba niż pełnowymiarowy debiut Anglików. Wstyd przyznać, że piątkowy koncert był pierwszym pełnym gigiem Anathemy, w jakim dane mi było wziąć udział. Wcześniej widziałem ich rok temu na Brutal Assault 2011, gdzie wypadli znakomicie. Ponadto miałem okazję zobaczyć solowy występ Danny’ego Cavanagh w Hybrydach w 2007 roku. Tym razem, mając w pamięci krótki, acz magiczny, set z Brutala, nie mogłem odpuścić.
Taki też był piątkowy wieczór. Wyjątkowy i dziwny. Z jednej strony magiczny, z drugiej chwilami czułem się, jakbym trafił na urodziny dobrego kumpla, który tym razem zaprosił trochę więcej osób. Widząc zachowanie publiki i reakcje zespołu na to, co się działo pod sceną nie dziwię się, że Anathema cieszy się zasłużoną popularnością w naszym kraju. To dwukierunkowa autostrada, fani kochają tę formację i Anglicy to odwzajemniają. Dawali temu niejednokrotnie wyraz w Progresji i tym razem nie była to zwyczajowa w takich przypadkach kurtuazja ze strony wykonawcy. Kiedy Vincent mówił, że to najlepszy show, jaki grali kiedykolwiek, czuć było, że w to wierzy.
To rodzinne przedsięwzięcie, jakim jest Anathema, wspomaga na trasie Portugalczyk Daniel Cardoso, którego niektórzy mogą kojarzyć z działalności pod szyldem Sirius oraz Head Control System (wraz z Garmem z Ulver). Cardoso obsługuje laptopa oraz klawisze i widać, że dobrze się czuje w towarzystwie Anglików. Pierwsze, co się rzucało się w uszy, to doskonałe nagłośnienie oraz dobra forma wokalna zarówno Vincenta (bywa z tym różnie) oraz Lee (co akurat nie dziwi). Brzmienie było bardzo dobre, a wszystkie instrumenty dobrze słyszalne w każdym momencie. Nagłośnienie nie było ani za głośne, ani za ciche, co też nie jest bez znaczenia.
Jak należało się spodziewać, dominowały utwory z ostatnich dwóch płyt, o nieco bardziej pozytywnym charakterze. W twórczości Anathemy spomiędzy chmur zaczęły przebijać promienie słoneczne. I tylko trochę żal, że zabrakło miejsca dla czegoś z "The Silent Enigma" czy "Eternity". Ale nie można mieć wszystkiego. O tym przekonali się fani - wielbiciele "Judgement". A tych słychać było między kawałkami najbardziej. Owszem, dostali co nieco ("Deep", "Emotional Winter", "Wings Of God" oraz "One Last Goodbye"), wciąż jednak domagali się więcej. Vincent i spółka taktownie przemilczeli te żądania, które nie cichły nawet, kiedy frontman zapowiedział, że teraz pograją trochę "Weather Systems".
A zaczęli obiema częściami "Untouchable", czym wprawili zgromadzoną publiczność w ekstazę. Nie pierwszy i nie ostatni raz ludzie odśpiewali fragmenty utworu wraz z zespołem. Ostatni krążek reprezentowały jeszcze "Lightning Song", "The Storm Before the Calm" oraz "The Beginning And The End" w zasadniczej części. Mniej więcej taka sama liczba utworów pochodziła z "We're Here Because We're Here" (świetnie zagrane, piękne "Everything", "Thin Air", "Dreaming Light", "A Simple Mistake" oraz "Universal"). Skromniej grane było "A Natural Disaster", ale odśpiewany przez Lee Douglas poruszający utwór tytułowy, oraz nie mniej wzruszający "Flying" zrobiły swoje. Burza oklasków pożegnała zespół i… przywitała. Brawa nie cichły, przerwa się wydłużała, ale Brytyjczycy wrócili na scenę.
Entuzjazm, rozluźnienie, imprezowa atmosfera przeplatała się z autentycznym wzruszeniem, zwłaszcza, kiedy Danny zapowiedział numer dedykowany zmarłej mamie ("One Last Goodbye"), a następnie wspomniał o swoich urodzinach, co zaowocowało odśpiewaniem przez publiczność "Sto lat". Zresztą tych konwersacji było co niemiara, choć nie był to w żadnym razie przegadany gig. To też wpłynęło na dobry klimat, który panował w klubie tego wieczoru. Zespół przypomniał sobie jeszcze o "Alternative 4", grając "Empty" (wykastrowane z brzmienia skrzypiec), które uradowało ludzi, a jego dynamika zachęciła do zabawy. "Empty" niespodziewanie przerodziło się w riff z "Orion" Metalliki. Kiedy zaś poleciało "Fragile Dreams" nie wytrzymała pani stojąca za barem, wskoczyła na bar i odtańczyła na nim cały numer. A publiczność gromkim chórem odśpiewała refren.
A "Careless Whisper" Wham? To niech już pozostanie tajemnicą tych, którzy byli obecni w Progresji. Zespół, wg słów Daniela Cardoso, był pod ogromnym wrażeniem, a tłum zgromadzony w klubie (większy widziałem tam tylko na Dropkick Murphys oraz Meshuggah/The Dillinger Escape Plan) na pewno również prędko nie zapomni tego koncertu. Wiem, że ja również jeszcze długo będę wspominał to wydarzenie.
Sebastian Urbańczyk