Dickey Betts i Gov't Mule - 14 i 17.07.2012 - Wrocław

Relacje
Dickey Betts i Gov't Mule - 14 i 17.07.2012 - Wrocław

Nie ma co ukrywać, southern rock to muzyka w naszym kraju zdecydowanie niszowa.

Łączy ona wszystko to, co w bluesie i rocku najlepsze, a całość zaserwowana jest po prostu po amerykańsku: wszystkiego jest więcej (2 perkusje? 3 gitary? Takie składy tylko tutaj), utwory są długie (10 minutowe kawałki Dream Theater uważacie drodzy czytelnicy za długie? Proszę uprzejmie, na południu USA serwuje się nawet 30-40 minutowe wykonania utworów). w pierwszej połowie lipca mogliśmy być jednak świadkami prawdziwej southern rockowej uczty. W odstępie zaledwie kilku dni na deskach sceny we wrocławskim klubie Eter gościliśmy Dickeya Bettsa z Great Southern i Gov't Mule. A to jeszcze nie koniec!

Dickey Betts na pierwszy rzut oka może nie być przez wszystkich kojarzony, ale gdy wspomni się że to on w latach 80-90 grał na gitarze w Allman Brothers Band nagle zaczyna coś świtać. Dalej nic? A Jessica? Utwór znany szerszej publiczności jako czołówka znanego show motoryzacyjnego Top Gear. To właśnie jego kompozycja. I to właśnie on jako pierwszy zabawiał polskich fanów południowego grania. Jak już mówiłem - 3 gitary (Betts z synem i Dan Toller) i 2 perkusje to skład normalny w tego typu muzyce, ponadto na ciasnej scenie klubu musiał zmieścić się jeszcze basista (tylko jeden) i klawiszowiec z organami Hammonda. Obsada więc spora, szkoda tylko że można było odnieść wrażenie, że więcej ludzi stoi na scenie, niż pod nią. I mimo że było nas niewielu, widać było po przybyłych że to sami zagorzali fani, którzy na tego typu koncertach zjedli zęby. Sam występ można na pewno zaliczyć do udanych. Tak przynajmniej wnioskuję po nastrojach publiczności po koncercie. Wprawne ucho co bardziej krytycznej osoby wychwyciło jednak kilka niedociągnięć i potknięć. Moim zdaniem głównie najmłodszy w całym zespole syn Dickeya Bettsa mówiąc kolokwialnie "dawał ciała" w grze rytmicznej, nadrabiał za to pięknymi solówkami.

Jak nietrudno się domyślić większość materiału to utwory z repertuaru Allman Brothers Band, nie zabrakło też kilku innych bluesowych standardów i autorskich kawałków Bettsa & Great Southern. Gdybym miał jednak wydać szczerą opinię to byłaby ona taka: do Filmore East było bardzo daleko, były "dołki" (np. kiepskie wykonanie wspomnianej już Jessici) i "górki" (np. fenomenalne You Dont Love Me). Myślę jednak że Dickey Betts z zespołem przybliżyli garstce szczęśliwców prawdziwe południe na tyle, na ile się dało, natomiast atmosfera panująca podczas występu zrekompensowała muzyczne niedoskonałości.

Gov't Mule
, które wystąpiło 2 dni później chyba też nie muszę przedstawiać (sądząc po ilości przybyłych). Ale zrobię to i tak, bo to bardzo ciekawa historia. Po Dickeyu Bettsie na stanowisku gitarzysty w The Allman Brothers Band zatrudniono młodego Warrena Haynesa, mającego raczej małe doświadczenie (wcześniej występował z Davidem Allanem Coe). Ten, wraz z ówczesnym basistą Allmanów - Allenem Woodym (nie mylić z Woodym Allenem!) i perkusistą Mattem Abtsem (notabene poznanym przez muzyków podczas sesji nagraniowej z Dickeyem Bettsem), założyli projekt istniejący w przerwach działalności Allmanów - Gov't Mule właśnie. I tak powoli, jak ten muł ciężko pracując na swoją pozycję, muzycy wspięli się na rockowy piedestał.

Nad Polskimi koncertami Gov't Mule ciąży jednak jakaś klątwa. W przeddzień ich ostatniego gigu w Gdyni w 2010 r., zmarł Garry Shider, gitarzysta legendarnego Funkadelic. W przeddzień tegorocznego koncertu odszedł współzałożyciel i klawiszowiec Deep Purple - Jon Lord. Tak jak poprzednio, muzycy oddali hołd zmarłemu, dedykując cały występ Lordowi. Tego wieczoru mogliśmy usłyszeć fenomenalne wręcz wykonanie Lazy (z solówką na harmonijce, a jakże!), a w cały występ wplatane były fragmenty innych utworów Deep Purple. To było naprawdę godne upamiętnienie tego legendarnego muzyka, szczególnie że panowie z Gov't Mule byli w świetnej formie.

Jeśli chodzi o frekwencję, to byłem zaskoczony - Eter był zapełniony po brzegi. A to naprawdę duży klub. Możliwe, że dysproporcja między tymi dwoma koncertami spowodowana była słabą reklamą Dickeya Bettsa (np. plakaty zapowiadające występ zawisły w poniedziałek, na cztery dni przed koncertem...), a może Gov't Mule to zespół w naszym kraju po prostu bardziej znany?
W każdym razie, jak już wspomniałem, muzycy Gov't Mule byli w bardzo dobrej formie, co słychać było po niezwykle żywej reakcji publiczności. Szczególnie głośno oklaskiwano solówki Warrena, i szczerze przyznam: myślałem, że znam wszystkie jego tricki. Myliłem się, bardzo się myliłem. Jak to bywa na dobrych koncertach między publiką a kapelą nastąpiło sprzężenie zwrotne - coraz żywsze reakcje dodawały odwagi muzykom, którzy grali coraz lepiej, i vice versa. Jeśli chodzi o setlistę to łatwiej wymienić utwory, których nie zagrano. Nie zagrano tych, z reggaeowego repertuaru grupy. Poza Mułowymi szlagierami, kilkoma utworami mniej znanymi, coverem Deep Purple mogliśmy też usłyszeć tego wieczoru Since I've Been Loving You Zeppelinów i Deep Purplowo - Stonesowski jam na bis. Prawdziwa potęga.

Muszę jednak powiedzieć kilka cierpkich słów odnośnie organizacji koncertów. Widać agencja koncertowa wzięła sobie do serca iście amerykańską formułę występów i postanowiła w takiej konwencji je zorganizować. Szkoda tylko, że konwencja, którą obrali nazywa się wolną amerykanką. Dziennikarze mieli problemy z akredytacjami, informacji od agencji uzyskać praktycznie się nie dało, reklama jak zwykle kiepska, prawdziwy cud że koncerty zaczęły się punktualnie.

Pomijając tę drobnostki: to dopiero początek południowo rockowej fiesty w naszym kraju. W drugiej połowie roku w tym samym miejscu wystąpi Royal Southern Brotherhood (z Devonem Allmanem, synem Grega Allmana), a na przełomie sierpnia i października w trzech miastach zapowiedziano koncerty solowego projektu perkusisty Gov't Mule - Planet Of The Abts. Kto więc powyższych występów nie widział ma czego żałować, ale ma też szansę na rehabilitację.

Marcin Marcinkiewicz