Kiedy Rush debiutowało w 1974 roku albumem "Rush" mnie, jak i wielu innych fanów muzyki rockowej nie było jeszcze nawet w planach. Zazdroszczę tym, którzy to marcowe wydarzenie mieli okazję przeżyć, ale też znajduję ukojenie przy kolejnych nagraniach kanadyjskich dinozaurów.
Oto bowiem premierę ma dziewiętnasty studyjny długogrający album zespołu zatytułowany "Clockwork Angels". To rozbudowane dzieło zawiera łącznie dwanaście kompozycji, wśród których znany powinien być otwierający je "Caravan" - utwór, który miał swoją premierę już 1 czerwca 2010 roku. Mniej więcej od tego okresu oczekiwaniom, co do nowego Rush nie było końca, ale też i warto było odliczać kolejne dni do premiery. Wszakże następca "Snakes & Arrows" z 2007 roku to krążek najwyższej próby. Dzieło prawdziwych profesorów rocka progresywnego, w którym wszystko jest poukładane i dopracowane w najdrobniejszym szczególe. Nie mam zamiaru dochodzić w jakim wieku są aktualnie Geddy Lee, Alex Lifeson i Neil Peart, bowiem bogactwo licznych zagrywek instrumentalnych, soczyste partie wokalne oraz niepodrabialny klimat płyty uzasadniają przywołanie nieco wytartego przysłowia, iż muzycy Rush są niczym wino - im starsi tym lepsi! A może to była whisky? W każdym razie muzyczny alkohol z etykietą Rush smakuje wybornie.
Na krążku znalazło się miejsce zarówno dla rasowych prog rockowych kompozycji, jak i zręcznych rockowych miniaturek. Nie zabrakło absorbujących dźwiękowych zawiłości, ale jest tu także grupa melodyjnych przerywników, które budują intrygujący klimat. W euforyczny stan wprowadził mnie ożywiony "The Anarchist" ze świetną perkusją Neila Pearta i egzotycznym smyczkowym posmakiem, a o progresywną etykietę wszechstronności kanadyjskie trio zadbało w tytułowym "Clockwork Angels" i skądinąd znanym "Headlong Flight". Tego ostatniego należy słuchać tylko w oryginalnej długości, bo edycja radiowa odbiera sporo z jego mocy. A skoro już o muzycznym expressis mowa to dla odmiany szczyptę refleksji odczułem we wstępnych nutach "BU2B" oraz krótkiego "Hallo Effect" (znowu świetne aranżacje smyczkowe). Natomiast wyraźny komunikat o tym, kto wciąż pretenduje do miana najlepszego rockowego basisty świata postarał się Geddy Lee w niemalże klasycznym rockowym "Seven Cities of Gold". Może trochę zbyt słodko robi się przy "The Wreckers", ale rozumiem, że dzieje się tak w ramach balansu pomiędzy zadziorniejszymi fragmentami płyty, których tu nie brakuje. Wstęp do wybornego finału "Clockwork Angels" stanowi ponownie wsparta smyczkami, wokalna miniatura "BU2B2" (w lirykach można wyłapać ciekawe nawiązanie do "BU2B"). A zakończenie płyty w postaci wykończonego świetną solówką gitarową, niemalże marszowego "Wish Them Well" oraz zwiewnego, niezwykle nastrojowego "The Garden" stanowi idealne podsumowanie tego wybornego materiału.
Można tu jeszcze wspomnieć o całej masie drobiazgów, takich jak choćby piękne partie pianina Jasona Snidermana w ostatnim utworze czy różne niestandardowe zabiegi wokalne Geddy'ego Lee. Można wychwalać liczne indywidualne propozycje instrumentalne kanadyjskiego tria czy wreszcie zagłębić się w warstwy poszczególnych utworów, które układają się w logiczną całość, ale domyślam się, że spotkanie z Mechanicznymi Aniołami to indywidualna sprawa każdego fana kanadyjskiego zespołu. Jestem również przekonany, że pod wpływem tego albumu część słuchaczy przypomni sobie "2112" z 1976 roku. To dobrze, bo lata mijają, a muzycy Rush pozostają inteligentni i skromni przy jednoczesnej wciąż wybornej formie. Opóźnienie premiery tego materiału nie ma dla mnie większego znaczenia, bowiem wartość jaką ze sobą niesie rekompensuje czas oczekiwania.
Podsumowując, "Clockwork Angels" to rzecz obowiązkowa dla fanów gatunku. Może i my za 38 lat wspomnimy z dumą, że pamiętamy premierę tego albumu?
Konrad Sebastian Morawski