Istnieje pewien rodzaj amerykańskich zespołów, które pod przykrywką ciężkiego rocka (pięknie nazywanego post-grungem), przemycają oklepane, skrojone pod niezbyt wybrednego słuchacza patenty. Jednym z nich mógłby być Shinedown.
Czym charakteryzują się takie bandy? Po pierwsze - wydaje je Roadrunner. Po drugie - mają w swoim składzie panów z fantazyjnymi fryzurami i kolczykami powtykanymi tu i tam. Po trzecie - serwisy i gazety w stylu Allmusic, Sputnikmusic, Rolling Stone dają im oceny nie wyższe niż 40-50%. No wypisz, wymaluj - historyja "Amaryllis".
We wstępie padło słowo "mógłby". Mam wrażenie, że wyżej wspomniane media jakoś z automatu ładują Shinedown do worka z napisem "gówno". Że co, że orkiestracje sobie wydumali na nowej płycie? Że debiutują na czwartym miejscu listy "Billboardu", co już pachnie konszachtami z popem? I co z tego? "Amaryllis" jest naprawdę kawałkiem niezłego materiału. To brzmi, bardzo dobrze brzmi. Zresztą jak każdy album, nad którym pieczę trzyma Rob Cavallo.
Gitary są odpowiednio ostre, orkiestra symfoniczna nie przesładza, a stanowi jedynie ładne tło, vide tytułowa ballada "Amaryllis", albo podniosły "Unity". Odpowiednio gna do przodu otwieracz "Adrenaline", gdzieś tam do południowego grania (w końcu Shinedown to zespół z rodzinnego miasta Lynyrd Skynyrd) sięga "Miracle", miłym dla ucha jest akustyczne podsumowanie albumu "Through The Ghost". Jestem też zwolennikiem wokalu Brenta Smitha - jego niski, mocny głos wybija się spośród innych krzykaczy i chłopców w wysokimi zaśpiewami z rejonu interesującego nas gatunku.
Oczywiście, "Amaryllis" to nie jest dzieło sztuki, które Was powali, zmiecie z powierzchni ziemi i nakaże zbierać szczękę z podłogi. Ale słucha się tego nad wyraz przyjemnie i doprawdy nie wiem, o co te wszystkie dąsy wymienionych tu fachowych serwisów.
Jurek Gibadło