Monster Magnet

Mastermind

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Monster Magnet
Recenzje
2010-10-15
Monster Magnet - Mastermind Monster Magnet - Mastermind
Nasza ocena:
8 /10

Najpierw Karma to Burn, teraz Monster Magnet. Napalm Records najwyraźniej próbuje pozbyć się łaty speców od okołogotyckiego czy folkowego grania, zwykle niezbyt wysokich lotów. Nigdy bym nie przypuszczał, że wytwórnia sięgnie po tę stylistykę i podpisze kontrakty z takimi kapelami. Mam nadzieję, że deal ten wyjdzie na dobre obydwu stronom, wszak Monster Magnet to ikona, może dziś nieco przykurzona, ale wciąż ikona.

Amerykanie dyskografię mają pełną doskonałych albumów. Co więcej, za sprawą przełomowego, rewelacyjnego "Powertrip" przeżyli także swoje pięć minut sporej popularności, gdy dzięki hitom w rodzaju "Space Lord" z impetem wdarli się do mainstreamu. Doskonały teledysk do tego utworu, puszczany swego czasu na okrągło, przemawiał do wyobraźni wszystkim młodzieńcom, snującym marzenia o karierze rockmana. Piękne kobiety, limuzyny, fajerwerki, neony Las Vegas i błękitne wdzianko lidera, którego żaden przeciętny szarak, starający się przetrwać dzięki jakiemuś zwykłemu, nudnemu zajęciu nigdy nie odważyłby się założyć. Pan Glamour i jego siostra Kokaina zapraszali do ciągłej zabawy. Wprawdzie Dave Wyndorf narkotyki polubił już wcześniej, ale teraz miał więcej kasy, mógł więc pozwolić sobie na więcej towaru. Zespół zdążył jeszcze zarejestrować nieco słabszą "God Says No" i znakomitą "Monolithic Baby!"; w czasie prac nad "4-Way Diablo" przedawkowanie doprowadziło Wyndorf'a do zapaści. Frontman wyszedł z tego cało, ale płyty uratować się nie udało. Ta okazała się być najsłabszym materiałem w karierze zespołu, co nie stanowiło dobrej wróżby na przyszłość.

Na szczęście, czysty i trzeźwy Wyndorf nie poddał się przeciwnościom losu i oto ósmy, studyjny krążek Monster Magnet stał się faktem. Okładka, będąca jedynie lekką wariacją na temat obrazka zdobiącego "God Says No" zdaje się sugerować, że wszystko w ekipie jest już w porządku, a fani mogą oczekiwać dobrze znanego i jedynego w swoim rodzaju przebojowego rocka. "The Space Lord is back!" - mówi wytwórnia i tym razem ma sporo racji. "Mastermind" jest znacznie lepszy niż "4-Way Diablo" i to właściwie pod każdym względem, choć wybrany na pierwszego singla "Gods and Punks" zdecydowanie nie odsłania wszystkich kart. Oczywiście, recenzowanej płycie brakuje sporo do najlepszych materiałów kapeli, ale jest ona wystarczająco dobra, by warto było poświęcić jej nieco uwagi. Najważniejsze, że zespół ponownie zademonstrował dar tworzenia bardzo przebojowych, chwytliwych kawałków. Nie są to wprawdzie radiowe, bombastyczne hity znane ze środkowego okresu twórczości kapeli; tu odarto je z wszelkiego blichtru, pozostawiono natomiast to, co stanowi istotę - szczery, surowy, bardzo gitarowy, klasyczny rock. Tym sposobem Monster Magnet zbliżył się bardziej do pierwszych albumów, choć nie można tu liczyć na nadmiar psychodeliczno-kosmicznych odjazdów, które niewątpliwie cechowały tamte materiały.


Charakterystyczne dla Amerykanów, dobrze znane riffy ponownie słychać tu na każdym kroku. Pewnie dlatego, że do składu powrócił gitarzysta Phil Caivano, którego zabrakło na poprzedniej płycie. Dzięki niemu "Mastermind" brzmi tak, jak powinien, czyli jak Monster Magnet. Takich kawałków jak "Bored With Sorcery" nie da się pomylić z nikim innym. Utwory można podzielić z grubsza na dwa typy. Po pierwsze, cięższe i mocniejsze, np. "Hallucination Bomb", "Dig That Hole" "Mastermind" czy "When The Planes Fall From The Sky". Są również nieco spokojniejsze, bardziej klimatyczne kawałki, jak "Time Machine", "Ghost Story" czy "All Outta Nothin", doskonale pasujące do całości materiału. Ciekawostką jest "The Titan Who Cried Like A Baby", w krórym klimat kreowany przez dźwięki fortepianu przywodzi mi na myśl Nine Inch Nails. Klasyczna jest sama konstrukcja utworów z obowiązkowym wyraźnym refrenem i solówką. Dave Wyndorf to znakomity wokalista i doskonale to słychać. Śpiewa z pasją, jak za najlepszych czasów, nie cofa się nawet przed krzykiem ("Dig That Hole"). Nie spodziewałem się aż tak solidnego krążka. Na zakończenie oddam głos samemu liderowi: "Mastermind ROCKS, and that's what's most important." Nic dodać, nic ująć.

Szymon Kubicki

Monster Magnet - Mastermind

Najpierw Karma to Burn, teraz Monster Magnet. Napalm Records najwyraźniej próbuje pozbyć się łaty speców od okołogotyckiego czy folkowego grania, zwykle niezbyt wysokich lotów. Nigdy bym nie przypuszczał, że wytwórnia sięgnie po tę stylistykę i podpisze kontrakty z takimi kapelami. Mam nadzieję, że deal ten wyjdzie na dobre obydwu stronom, wszak Monster Magnet to ikona, może dziś nieco przykurzona, ale wciąż ikona.

Amerykanie dyskografię mają pełną doskonałych albumów. Co więcej, za sprawą przełomowego, rewelacyjnego "Powertrip" przeżyli także swoje pięć minut sporej popularności, gdy dzięki hitom w rodzaju "Space Lord" z impetem wdarli się do mainstreamu. Doskonały teledysk do tego utworu, puszczany swego czasu na okrągło, przemawiał do wyobraźni wszystkim młodzieńcom, snującym marzenia o karierze rockmana. Piękne kobiety, limuzyny, fajerwerki, neony Las Vegas i błękitne wdzianko lidera, którego żaden przeciętny szarak, starający się przetrwać dzięki jakiemuś zwykłemu, nudnemu zajęciu nigdy nie odważyłby się założyć. Pan Glamour i jego siostra Kokaina zapraszali do ciągłej zabawy. Wprawdzie Dave Wyndorf narkotyki polubił już wcześniej, ale teraz miał więcej kasy, mógł więc pozwolić sobie na więcej towaru. Zespół zdążył jeszcze zarejestrować nieco słabszą "God Says No" i znakomitą "Monolithic Baby!"; w czasie prac nad "4-Way Diablo" przedawkowanie doprowadziło Wyndorf'a do zapaści. Frontman wyszedł z tego cało, ale płyty uratować się nie udało. Ta okazała się być najsłabszym materiałem w karierze zespołu, co nie stanowiło dobrej wróżby na przyszłość.

Na szczęście, czysty i trzeźwy Wyndorf nie poddał się przeciwnościom losu i oto ósmy, studyjny krążek Monster Magnet stał się faktem. Okładka, będąca jedynie lekką wariacją na temat obrazka zdobiącego "God Says No" zdaje się sugerować, że wszystko w ekipie jest już w porządku, a fani mogą oczekiwać dobrze znanego i jedynego w swoim rodzaju przebojowego rocka. "The Space Lord is back!" - mówi wytwórnia i tym razem ma sporo racji. "Mastermind" jest znacznie lepszy niż "4-Way Diablo" i to właściwie pod każdym względem, choć wybrany na pierwszego singla "Gods and Punks" zdecydowanie nie odsłania wszystkich kart. Oczywiście, recenzowanej płycie brakuje sporo do najlepszych materiałów kapeli, ale jest ona wystarczająco dobra, by warto było poświęcić jej nieco uwagi. Najważniejsze, że zespół ponownie zademonstrował dar tworzenia bardzo przebojowych, chwytliwych kawałków. Nie są to wprawdzie radiowe, bombastyczne hity znane ze środkowego okresu twórczości kapeli; tu odarto je z wszelkiego blichtru, pozostawiono natomiast to, co stanowi istotę - szczery, surowy, bardzo gitarowy, klasyczny rock. Tym sposobem Monster Magnet zbliżył się bardziej do pierwszych albumów, choć nie można tu liczyć na nadmiar psychodeliczno-kosmicznych odjazdów, które niewątpliwie cechowały tamte materiały.

Charakterystyczne dla Amerykanów, dobrze znane riffy ponownie słychać tu na każdym kroku. Pewnie dlatego, że do składu powrócił gitarzysta Phil Caivano, którego zabrakło na poprzedniej płycie. Dzięki niemu "Mastermind" brzmi tak, jak powinien, czyli jak Monster Magnet. Takich kawałków jak "Bored With Sorcery" nie da się pomylić z nikim innym. Utwory można podzielić z grubsza na dwa typy. Po pierwsze, cięższe i mocniejsze, np. "Hallucination Bomb", "Dig That Hole" "Mastermind" czy "When The Planes Fall From The Sky". Są również nieco spokojniejsze, bardziej klimatyczne kawałki, jak "Time Machine", "Ghost Story" czy "All Outta Nothin", doskonale pasujące do całości materiału. Ciekawostką jest "The Titan Who Cried Like A Baby", w krórym klimat kreowany przez dźwięki fortepianu przywodzi mi na myśl Nine Inch Nails. Klasyczna jest sama konstrukcja utworów z obowiązkowym wyraźnym refrenem i solówką. Dave Wyndorf to znakomity wokalista i doskonale to słychać. Śpiewa z pasją, jak za najlepszych czasów, nie cofa się nawet przed krzykiem ("Dig That Hole"). Nie spodziewałem się aż tak solidnego krążka. Na zakończenie oddam głos samemu liderowi - "Mastermind ROCKS, and that's what's most important." Nic dodać, nic ująć.

Szymon Kubicki

(8/10)Monster Magnet - Mastermind

Najpierw Karma to Burn, teraz Monster Magnet. Napalm Records najwyraźniej próbuje pozbyć się łaty speców od okołogotyckiego czy folkowego grania, zwykle niezbyt wysokich lotów. Nigdy bym nie przypuszczał, że wytwórnia sięgnie po tę stylistykę i podpisze kontrakty z takimi kapelami. Mam nadzieję, że deal ten wyjdzie na dobre obydwu stronom, wszak Monster Magnet to ikona, może dziś nieco przykurzona, ale wciąż ikona.

Amerykanie dyskografię mają pełną doskonałych albumów. Co więcej, za sprawą przełomowego, rewelacyjnego "Powertrip" przeżyli także swoje pięć minut sporej popularności, gdy dzięki hitom w rodzaju "Space Lord" z impetem wdarli się do mainstreamu. Doskonały teledysk do tego utworu, puszczany swego czasu na okrągło, przemawiał do wyobraźni wszystkim młodzieńcom, snującym marzenia o karierze rockmana. Piękne kobiety, limuzyny, fajerwerki, neony Las Vegas i błękitne wdzianko lidera, którego żaden przeciętny szarak, starający się przetrwać dzięki jakiemuś zwykłemu, nudnemu zajęciu nigdy nie odważyłby się założyć. Pan Glamour i jego siostra Kokaina zapraszali do ciągłej zabawy. Wprawdzie Dave Wyndorf narkotyki polubił już wcześniej, ale teraz miał więcej kasy, mógł więc pozwolić sobie na więcej towaru. Zespół zdążył jeszcze zarejestrować nieco słabszą "God Says No" i znakomitą "Monolithic Baby!"; w czasie prac nad "4-Way Diablo" przedawkowanie doprowadziło Wyndorf'a do zapaści. Frontman wyszedł z tego cało, ale płyty uratować się nie udało. Ta okazała się być najsłabszym materiałem w karierze zespołu, co nie stanowiło dobrej wróżby na przyszłość.

Na szczęście, czysty i trzeźwy Wyndorf nie poddał się przeciwnościom losu i oto ósmy, studyjny krążek Monster Magnet stał się faktem. Okładka, będąca jedynie lekką wariacją na temat obrazka zdobiącego "God Says No" zdaje się sugerować, że wszystko w ekipie jest już w porządku, a fani mogą oczekiwać dobrze znanego i jedynego w swoim rodzaju przebojowego rocka. "The Space Lord is back!" - mówi wytwórnia i tym razem ma sporo racji. "Mastermind" jest znacznie lepszy niż "4-Way Diablo" i to właściwie pod każdym względem, choć wybrany na pierwszego singla "Gods and Punks" zdecydowanie nie odsłania wszystkich kart. Oczywiście, recenzowanej płycie brakuje sporo do najlepszych materiałów kapeli, ale jest ona wystarczająco dobra, by warto było poświęcić jej nieco uwagi. Najważniejsze, że zespół ponownie zademonstrował dar tworzenia bardzo przebojowych, chwytliwych kawałków. Nie są to wprawdzie radiowe, bombastyczne hity znane ze środkowego okresu twórczości kapeli; tu odarto je z wszelkiego blichtru, pozostawiono natomiast to, co stanowi istotę - szczery, surowy, bardzo gitarowy, klasyczny rock. Tym sposobem Monster Magnet zbliżył się bardziej do pierwszych albumów, choć nie można tu liczyć na nadmiar psychodeliczno-kosmicznych odjazdów, które niewątpliwie cechowały tamte materiały.

Charakterystyczne dla Amerykanów, dobrze znane riffy ponownie słychać tu na każdym kroku. Pewnie dlatego, że do składu powrócił gitarzysta Phil Caivano, którego zabrakło na poprzedniej płycie. Dzięki niemu "Mastermind" brzmi tak, jak powinien, czyli jak Monster Magnet. Takich kawałków jak "Bored With Sorcery" nie da się pomylić z nikim innym. Utwory można podzielić z grubsza na dwa typy. Po pierwsze, cięższe i mocniejsze, np. "Hallucination Bomb", "Dig That Hole" "Mastermind" czy "When The Planes Fall From The Sky". Są również nieco spokojniejsze, bardziej klimatyczne kawałki, jak "Time Machine", "Ghost Story" czy "All Outta Nothin", doskonale pasujące do całości materiału. Ciekawostką jest "The Titan Who Cried Like A Baby", w krórym klimat kreowany przez dźwięki fortepianu przywodzi mi na myśl Nine Inch Nails. Klasyczna jest sama konstrukcja utworów z obowiązkowym wyraźnym refrenem i solówką. Dave Wyndorf to znakomity wokalista i doskonale to słychać. Śpiewa z pasją, jak za najlepszych czasów, nie cofa się nawet przed krzykiem ("Dig That Hole"). Nie spodziewałem się aż tak solidnego krążka. Na zakończenie oddam głos samemu liderowi - "Mastermind ROCKS, and that's what's most important." Nic dodać, nic ująć.

Szymon Kubicki

(8/10)