Gdy wydawało się już, że The White Kites okaże się jedynie nieprzeciętnie smakowitą, jednopłytową ciekawostką, która wyskakując znikąd donikąd powróciła, po sześciu latach od debiutanckiego „Missing” zespół zaanonsował drugą płytą.
I przez ten czas u warszawiaków z brytyjskim wokalistą Seanem Palmerem zmieniło się niewiele. To wciąż fantastyczna laurka pisana dla rockowych barw muzyki przełomu lat 60 i 70 ze szczególnym namaszczeniem bandów progresywnych, psychodelicznych, folk-rockowych i czerpiących ze sceny Canterbury. Tu na jednym skrzyżowaniu spotyka się zdziwaczały świat Pink Floyd Syda Barretta (często zdarzało mi się łapać na myśli, że słucham jakiejś interpretacji „Corporal Clegg”), baśniowe klimaty klasycznych Genesis, folkowe, szelmowskie odpały nieprzewidywalnych Jethro Tull, melotronowe klimaty wczesnych King Crimson, formalne szaleństwa rodem z Zappy czy nawet Beatlesowskie melodie.
Wszystko to na poły brytyjskie, podane z humorem, rześkie i wypełnione mnogością barw podkręcanych przez świrujący tu i ówdzie flet Pawła Betleya i nasączone LSD gitary Przemka Piłacińskiego. A są też gościnne występy klarnetu, saksofonu, skrzydłówki a nawet banjo. Ale to właśnie przede wszystkim flet buduje sielską folkowość i rześką bezpretensjonalność brzmienia The White Kites.
Na pierwszym planie dzieli i rządzi Sean Palmer, który w swoim akcencie i ekspresji jest chyba nawet bardziej brytyjski niż Brytyjska Królowa. To między innymi za jego sprawą tak sprawnie udaje się muzykom przenieść słuchacza do UK czasów beatlesowskich. Poza tym Palmer lubi teatralność i w swoich liniach wokalnych często aktorzy, jakby opowiadając historię wcielał się w jej kolejnych bohaterów – jest w tym coś ze szkoły Petera Gabriela, ale i lekki bzik jak u Iana Andersona. Bo wodewil i musical w kompozycjach The White Kites to znak rozpoznawczy, klawiszowiec Jakub Lenarczyk świetnie prowadzi kolejne utwory wciągając odbiorcę w ten baśniowy, burleskowy świat. Gdy przy okazji premiery debiutu rozmawiałem z Jakubem Lenarczykiem dla Gitarzysty, występy grupy opisał tak: „Nie wydawało mi się, że robimy dziwaczne rzeczy na koncertach. Sean biega w kostiumie kościotrupa z koroną na głowie, reszta jest poprzebierana za piratów, Kuba demoluje zestaw perkusyjny. Normalny, rockowy koncert”.
Z jednej strony można mówić, że to przecież nic oryginalnego, z drugiej, że tak od przełomu lat 60 i 70 grało niewielu, a na dodatek The White Kites dawne estetyki interpretują tak brawurowo, że śmiało można by się pomylić i w zaparte iść, że ich „Devillusion” musi mieć już jakieś 50 lat. Ale przy tym jest to muzyka świeża, żwawa, zabawna, napompowana życiem i utrzymująca piosenkowy, niezwykle melodyjny charakter.
To krążek dla tych, którym przy nazwach takich jak Genesis, Jethro Tull, wczesnych Pink Floyd czy Soft Machine serce bije szybciej. Tych co uwielbiają gdy ciepły sound winyla buduje bajkowe światy, w których można się bez opamiętania zatopić. Po prostu świetna płyta The White Kites i miejmy tylko nadzieję, że na kolejną nie trzeba będzie czekać sześciu lat.