Kto wie, czy warszawska grupa The White Kites to nie najlepsza rzecz jaka przydarzyła się polskiej scenie muzycznej od bardzo, bardzo wielu lat!
Bez wątpienia jest to zespół wyjątkowy, nietuzinkowy pod każdym względem - zarówno muzycznym, jak i wizerunkowym. Formacja założona w 2012 roku sięgnęła po rzeczy niezwykle niepopularne, bo progresję i psychodelię przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale podała ją w formie lekkostrawnej, przyjaznej dla uszu nawet nie bardzo zorientowanego w tego typu graniu słuchacza - wystarczy wspomnieć, że The White Kites zdążyli zadebiutować w telewizji, i to o dość sporym zasięgu, bo TVN. I tak, mamy potężną dawkę odniesień do albumu "Tresspas" z repertuaru Genesis, jest Pink Floyd pod wodzą Syda Barretta, ale również solowe albumy pierwszego lidera legendarnej grupy (tytułowy "The Missing" jest reminescencją "Dominos" z albumu "Barrett"). Pojawia się ponadto wokalna maniera Petera Hammilla z Van Der Graaf Generator, hipisowska beztroska Johna Lennona, space rockowa zadziorność Hawkwind i burleska z fletem w tle ala Jethro Tull.
Utwory, nieprzeciętne kolorowe, wędrujące gdzieś pomiędzy psychodelią, progresją i art-rockiem figlują również z folkiem i musicalem, zbliżają się do wodewilu czy kabaretowej farsy. Rockowa podstawa (gitary i perkusja) w najlepsze łączy się z klarnetami, fletem, baśniowymi organami, melotronem tworząc przepiękne, bajkowe kolaże dźwięku; nostalgiczne i urokliwe muzyczne opowieści. Ten mariaż dalekiego od popularności instrumentarium może przestraszyć jedynie na papierze, bowiem The White Kites tworzą piosenki przede wszystkim lekkie w słuchaniu, zwiewne i przyciągające uwagę - "The Missing" nie jest więc kolejnym koneserskim produktem, lecz skierowaną do szerokiego grona odbiorców zabawą. Można by powiedzieć, że to granie retro, ale byłoby to sporym niedopatrzeniem, bowiem zespół tworzy muzykę baśniową, istniejącą więc i poza czasem, taką, która i za kilkadziesiąt lat się nie zestarzeje, bowiem egzystuje na innym poziomie niż choćby współczesna muzyka pop czy rock - bo czy "Baśnie" Andersena albo braci Grimm się zestarzały? Nie sądzę!
Bez wątpienia The White Kites to w Polsce jedna z najoryginalniejszych grup swojego pokolenia. Biorąc pod uwagę, że "The Missing" jest debiutem, trzeba powiedzieć, że to debiut absolutnie wybitny w swojej kategorii, ciężko bowiem byłoby go zestawić z dziełem jakiejkolwiek innej, współczesnej kapeli. Zespół stworzył nadspodziewanie dojrzałą płytę, wcale nie przesadzoną, która mimo natłoku instrumentów i konceptów nie sprawia wrażenia przeładowanej czy nazbyt przerośniętej formalnie. Ciężko więc uwierzyć, że kapela istnieje zaledwie dwa lata, bowiem dojrzałość z jaką operuje dźwiękiem, instrumentalna brawura oraz stylistyczna dyscyplina wskazują raczej na wieloletni staż sceniczny.
The White Kites zrobili więc coś, co zdawało się niemożliwe - stworzyli debiutancki album, który wprawdzie powiela pewne schematy przeszłości, ale nie ma swojego odpowiednika we współczesności, a przy tym czerpiąc garściami z muzyki sprzed pięćdziesięciu lat brzmi nadspodziewanie świeżo. Przymknijmy oko na fakt, że cytaty z Syda Barretta, psychodelicznych Floydów, Jethro Tull czy drugiej płyty Genesis są aż za bardzo dosłowne. Cieszmy się natomiast, że polska grupa (z brytyjskim wokalistą) stworzyła tak genialną, nieprzeciętną i baśniową płytę. To bezprecedensowy ewenement i największa niespodzianka na rynku muzycznym od wielu, wielu lat.
Album "The Missing" znać trzeba, bowiem wyznacza nowe granice gatunkowe, a przy okazji zdecydowanie podnosi poprzeczkę dla wszystkich startujących później zespołów. Taki debiut zdarza się raz na dekadę.
Grzegorz Bryk