New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1
Gatunek: Rock i punk
"Co, po porterku?" Składając do grobu Johna Pee, w teledysku do "Run With The Devil" Nergal symbolicznie (i przy okazji prześmiewczo) zakończył współpracę z Johnem Porterem, otwierając zarazem zupełnie nowy rozdział w historii Me And That Man.
Zdania na temat kolaboracji Nergal-Porter pewnie już na zawsze zostaną podzielone. Dla mnie było w niej coś nienaturalnego i lekko pretensjonalnego, do tego przypieczętowanego albumem, który nie był niestety pozbawiony kilku mniejszych lub większych słabości. Być może, John Porter nie do końca komfortowo czuł się w duecie, w którym to nie on – a lider Behemoth - dyktował warunki, w dodatku lider owiany kreowaną na siłę aurą skandalisty. Może tak, może nie, to w tej chwili nieistotne. Ważniejsze jest, w jaki sposób, wraz z "New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1" Nergal rozpoczął swój projekt na nowo. A zrobił to w naprawdę świetnym stylu.
W końcowych scenach wspomnianego teledysku do "Run With The Devil" - pierwszej zapowiedzi albumu - występujący w nim Jørgen Munkeby z norweskiego Shining pyta Nergala, dlaczego poprosił go o zaśpiewanie w swojej piosence. Zastanawiającemu się nad odpowiedzią Nergalowi podpowiada bohaterka filmu: "ponieważ, kurwa, nie potrafisz śpiewać". Ta zaskakująco autoironiczna, a przy tym jakże trafna puenta od razu wskazuje na główną bolączkę poprzedniej płyty Me And That Man, a przy okazji zapowiada nowy koncept, który na "New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1" sprawdził się nad wyraz dobrze.
Skoro nie potrafisz śpiewać, zostaw to lepszym od siebie, zwłaszcza gdy masz szerokie kontakty i dar przekonywania. Nie zaszkodzi też kilka gościnnych solówek gitarowych i dodatkowe instrumenty - nawet jeśli twój zespół doskonale wywiązuje się z zadania. Oczywiście, im głośniejsze marketingowo postaci (Corey Taylor, Brent Hinds, Matt Heafy), tym lepiej. Czy to właściwa recepta na sukces? Stara jak rynek muzyczny idea featuringów sprawdza się różnie, raz lepiej, raz gorzej. Znana wszystkim dewiza mówi przecież, że nazwiska nie grają. W przypadku "New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1" plan udał się jednak lepiej niż można by oczekiwać.
Zaproszeni goście, których wykaz prezentuje się niemal tak imponująco, jak lista płac produkcji Wesa Andersona czy Quentina Tarantino, na drugiej płycie Me And That Man odcisnęli swoje wyraźne piętno. Tym bardziej, że wraz z Nergalem odpowiadają również za teksty, a czasem nawet i za muzykę. Kluczem do sukcesu są tu jednak bardzo udane kompozycje. Oparte na dobrych melodiach utwory momentalnie wpadają w ucho, a do tego w większym niż wcześniej stopniu różnią się klimatem.
Na wyróżnienie zasługuje dosłownie każdy z bardzo wyrównanych kawałków. Trudno wskazać wyraźnych faworytów. A mógłby nim być choćby "By the River", utrzymany w klimacie amerykańskiego południa i doskonale zaśpiewany przez Ihsahna (oraz okraszony przez niego solówką) albo "Surrender" niesiony głosem Andersa Landeliusa z Dead Soul (fanom bluesa bardziej znanego jako Slidin' Slim). Świetnie sprawdza się oparty na dźwiękach banjo i knajpianym pianinie "Deep Down South" zaśpiewany przez parę w życiu i na scenie - Johannę Sadonis i Nicke Andersona z Lucifer (słowo Entombed zapewne nie pojawiło się w tekście przypadkowo). Zamykający album Niklas Kvarforth ze szwedzkiego Shining ("Confession") zajeżdża Cavem aż miło, a głęboki jak studnia głos Jérome Reutera z Rome ("Man of the Cross") świetnie wpisuje się w koncepcję krążka. Wreszcie, wszystkich fanów wokalnej ekspresji Davida Eugene Edwardsa powinien zachwycić "Burning Churches" napisany i zaśpiewany przez Mata McNerney'a (Hexvessel, Beastmilk, Grave Pleasures). A to przecież nie wszystko.
Mimo sporego zróżnicowania kompozycji "New Man, New Songs, Same Shit, Vol.1" pozostał spójny i, co do zasady, utrzymany w znanej już, songwriterskiej konwencji, wyrosłej z bluesa i country oraz czerpiącej garściami z dokonań Nicka Cave'a (a także Leonarda Cohena czy nawet 16 Horsepower). Rock'n'rollowy "Run With The Devil" i blackmetalowa końcówka "Confession" to wyjątki. Dodajmy do tego świetną, organiczną produkcję i tylko jeden utwór zaśpiewany - całkiem przyzwoicie zresztą - przez Nergala (radiowo chwytliwe "Męstwo" autorstwa perkusisty Łukasza Kumańskiego), a w rezultacie otrzymamy bardzo udany, przebojowy i stylowy krążek, do którego warto wracać. Świetna robota.