„Master & M” ukazał się pierwotnie w 2013 roku i był pierwszą płytą Lizard po 7 latach milczenia jakie zapanowały w obozie bielskiego zespołu po wydaniu krążka „Spam” (2006).
Był to również album, który dał ekipie solidnego kopniaka i od tamtej pory jesteśmy wręcz bombardowani kolejnymi propozycjami prog-rockowej świty Damiana Bydlińskiego. Był przecież koncertowy „Destruction and Little Pieces of Cheese” (2015), na wpół studyjne „Trochę żółci, trochę więcej bieli” (2016) i absolutnie wspaniały „Half-Live” (2018), a wreszcie wznowienia dziś już klasycznego debiutu „W galerii czasu” (1997/2019) oraz omawianego właśnie „Master & M”. I świetnie, że wrócili – mówimy o zespole, który dzielił scenę z Jethro Tull, Emerson Lake and Palmer, Porcupine Tree, Wishbone Ash czy Uriah Heep.
Reedycja pod banderą wydawnictwa Audio Cave ukazała się zarówno na CD, kasecie magnetofonowej jak i winylach, w tym limitowanej transparentnej czerwieni. Pierwotnie krążek dostępny był w katalogu krakowskiego Lynx Music, ale skromny nakład dawno się wyczerpał i album totalnie zniknął z wydawniczego obiegu. Choć posiadam oryginał z 2013, to jednak pozwolę sobie spoglądać na „Master & M” jak na materiał premierowy, z tego względu, że poza wąską grupą wybrańców, nikt prawdopodobnie tej muzyki z innego źródła niż współczesne nie usłyszy.
Na „Master & M” Damian Bydliński dał się poznać przede wszystkim jako fantastyczny, niepozbawiony poczucia humoru tekściarz, bo kto wie, czy Lizard nie jest obecnie najlepszym tekstowo polskojęzycznym rockowym bandem. To co najistotniejsze, to fakt, że tak doskonałej korelacji pomiędzy muzyką a tekstem i jego interpretacją nie było w Polsce już dawno. Może nawet od czasu klasyków SBB i Niemena. Piękna polszczyzna aż pieści uszy. I choć „Master & M” jest wciąż przymiarką do tego co Bydliński z ekipą zrobią na spektakularnym lirycznie „Half-Live”, to warstwa tekstowa robi oszałamiające wrażenie. Poniekąd również za sprawą tego, że mamy tu do czynienia z wątkami czerpiącymi z literackiego wzorca, „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Najlepsze, że tak jak Bułhakow, tak i Bydliński potrafi robić zgrywę, choćby w wesoło funkującym „Chapter III”, gdzie – prawdopodobnie zapraszając gości na powieściowy „Bal u Szatana” - śpiewa:
Kto nie tańczył bajo-bongo
kto nie drażnił małpy z Kongo,
kto nie poszedł ciemna drogą ten jest kiep.
Kto o rzeczy złej nie marzył
Kto tej rzeczy złej nie zażył
Kto raz w piekle się nie smażył, z tym jest źle.
Od czasu „Spam” zespół zrobił ogromy postęp na gruncie kompozycji i brzmienia. Po wydaniu neo-progresywnego „W galerii czasu” Lizard na kolejnych albumach bardzo mocno inspirował się dokonaniami King Crimson, głównie z czasów „THRAK”, ale i „Red”. Obecnie takie wątki również się w Lizard pojawiają, przede wszystkim w nagłych wybuchach instrumentalnych spazmów, ale sporo tu też odniesień do jazz-rocka i fusion w duchu The Mahavishnu Orchestra. Tworzy to doskonałą mieszankę w granicach progresywnego rocka. Odświeżona wersja sięga ochoczo również po ambient. Klawisze Pawła Fabrowicza są zresztą bardzo istotną częścią świata „Master & M”, w zremasterowanej wersji jeszcze mocniej uwypuklono jego wkład – to one dodają kolorów, budują nastrój i imponują solowymi partiami. Względnie mniej miejsca dostał ówczesny nowy nabytek Lizard, gitarzysta Daniel Kurtyka, choć gdy pojawiają się jego partie to zawsze imponują instrumentalną biegłością. Nieprzerwanie fantastyczny jest bas Janusza Tanistra, który wespół z Aleksandrem Szałajko budują rześko jazzującą, ale i skomplikowaną technicznie sekcję.
Formalnie krążek jest koncept albumem. Składa się z pięciu utworów łączących się w ponad 50 minutową całość i choć – jak wspomniałem – czerpie z wzorców klasycznego progresywnego rocka i fusion, to pozbawiony jest nadętej formy i patosu, przy jednoczesnym zachowaniu instrumentalnej biegłości i formalnego bogactwa. To muzyka wielopłaszczyznowa, a przy tym niepozbawiona humoru, który będzie towarzyszył Lizard również na kolejnych krążkach. Przede wszystkim na „Master & M” Damian Bydliński z ekipą stworzył nową jakość na polskim prog-rockowym poletku. Nawiązują wprawdzie do klasycznych wzorców słowiańskiej progresji, ale jednak robią to w świeższej, dowcipniejszej i jaśniejszej formie. Przewietrzyli to co trochę już zmurszało. Nie jest to oczywiście muzyka łatwa, skierowana jest raczej do słuchacza szukającego nowych, artystycznych doznań i wielopoziomowych form muzycznych o nieomal teatralnej narracji.
W dniu premiery „Master & M” zasługiwało na maksymalne oceny i status arcydzieła, ale po „Trochę żółci, trochę więcej bieli” i „Half-Live” trzeba delikatnie ocenę zrewidować. Co nie zmienia faktu, że w chwili obecnej w swojej kategorii z Lizard może konkurować tylko… nowszy Lizard. Wspaniały zespół, wspaniały krążek!