Eagles Of Death Metal Presents Boots Electric Performing The Best Songs We Never Wrote
Gatunek: Rock i punk
Zespoły pokroju Steel Panther, Tenacious D czy właśnie Eagles of Death Metal pod dowództwem Jessego Hughesa, opierają swoją muzykę na przyjęciu pewnej konwencji stylistycznej, przy założeniu, że jest to w pewnym sensie pastisz.
Rozumieją to zarówno twórcy, jak i powinni rozumieć odbiorcy. Dźwięki bronią się, póki dowcip jest dobry. Gdy jednak humor jest niewystarczający, okazuje się, że król jest nagi. Nowy album Eagles of Death Metal jest idealnym przykładem obrazującym, co się dzieje gdy żart nie śmieszy. W założeniu rzecz powinna się udać, bo zespół postanowił oprzeć swój nowy materiał na mniej lub bardziej głośny coverach, odpowiednio przearanżowanych i przetranskrybowanych na garażową estetykę Orłów Death Metalu sięgających zarówno po rockabilly, rock pustynny czy alternatywę. Wszystko zagrane tak, jak mogłoby zabrzmieć w latach 60.
Mamy więc Kiss („God of Thunder”), Guns N’ Roses („It’s So Easy”), AC/DC („High Voltage”, „It’s A Long Way To The Top”), Ramones („Beat on the Brat”) i Queens of the Stone Age („Long Slow Goodbye”) odtworzone w taki sposób jakby zrobili je Roy Orbison na spółkę z wczesnymi Iron Butterfly. Niestety pierwotnie rockowe petardy zamieniły się w bezpłciowe pioseneczki do rosołu. „Careless Whisper” Georga Michaela zostało totalnie pozbawione kiczowatego kolorytu, a „Moonage Daydream” Davida Bowiego zaprezentowano tak jakby nagrał go ostro nagrzany heroiną John Frusciante na swoją pierwszą solową płytę – jest totalnie niesłuchalny. W „Just Dropped In” Kenny’ego Rogersa najwyraźniej ktoś niepowołany dorwał się do stołu mikserskiego i bawił się balansem pomiędzy prawym a lewym odsłuchem.
Podoba mi się „Trouble”, ale to głównie dlatego, że niewiele odbiega od oryginału Cata Stevensa, niezły jest „Abracadabra” (Steve Miller Band), z którego pozbyto się plastikowych klawiszy oraz „Familly Affair” (Mary J. Blige) gdzie popowy gniotek przekształcono w całkiem miłe R&B. Ogólnie do słuchania tu niewiele i nie ma co ukrywać, że Eagles of Death Metal ten album zupełnie się nie udał. Jest nudny, pozbawiony polotu i mało zabawny. Covery Orłów natomiast najczęściej nawet pięt nie muskają oryginałom i choć można pochwalić, że aranżacje bardzo mocno zmieniają oryginalny wydźwięk, to jednak nie broni to faktu, że piosenki są miałkie, nieciekawe, smutne i puste. Wywołują gównie ziewanie. Zmieniłbym tytuł krążka na „Najlepsze piosenki, których nie powinniśmy byli zagrać”.