PROXY An A.N.I.M.O. Story
Gatunek: Rock i punk
Ostatnie lata pokazały, że niektórym zespołom wygodniej jest zerwać z całym dotychczasowym dorobkiem, poniekąd poddać w wątpliwość uzyskany status i zacząć przygodę z muzyką od nowa.
Bring Me The Horizon rozstali się z metalcorem i próbują podbijać hale muzyką z pogranicza rocka i popu (tylko w naszych kanałach muzycznych „Medicine” jest jednym ze stałych punktów programu), Parkway Drive zerkają w stronę heavy metalu, a bodaj najlepszy przykład ze wszystkich, amerykańska grupa Hundredth, znana z emocjonalnego, melodyjnego hardcore’a całkowicie zerwała z tym nurtem kierując się w stronę hipnotyzującego shoeage. Eksperymenty – to jedno, ale odcinanie się od własnego dorobku pod pretekstem rozwoju to rzecz mocno wątpliwa i nie zawsze szczera. Okazuje się, ze powyższe nazwy świetnie sobie radzą w nowym otoczeniu, a ich tropem idą kolejni. Jedną z nich, która przechodzi swoisty lifting, jest pochodząca z Alpine w Kalifornii, znana z post-hardcore’owych hymnów grupa Being As An Ocean.
Panowie aż do 2015 roku stanowili o sile współczesnego post-hc, zaskakując liniami wokalnymi i ładunkiem emocjonalnym (to z kolei zasługa „nabytku” w osobie Michaela McGougha z The Elijah), ale nie na długo. Panowie odkryli w sobie pokłady shoegaze’owo post-rockowych pomysłów, zaskakując tym nie mniej co koledzy z hardcore’owego Hundredth. Ten zwrot wprawił w konsternację zarówno prasę niezależną, jak i “scenę”. Zwyczajnie, nikt nie był na to gotowy. Album zebrał mieszane recenzje, a mając na uwadze to, co Amerykanie prezentują obecnie, uważam, że “Waiting for Morning To Come” powinno ukazać się pod innym szyldem. Co zatem słyszymy na „PROXY An A.N.I.M.O. Story”? Nie bez kozery w pierwszym akapicie tego tekstu padła nazwa Bring Me The Horizon…
Co by nie mówić, muzycy z Sheffield osiągnęli ogromny sukces, a dzięki „Amo” dotarli do rzeszy nowych słuchaczy. W komentarzach w sieci znaleźć można takie teorie, że to dlatego robią pop aby móc grać deathcore na największych arenach. Taki przebiegły zabieg. Coś w tym jest, ale aby móc grać muzykę z dwu odrębnych światów trzeba mieć jaja, warsztat i pomysły – a tego u Being As An Ocean zabrakło i w ich poszukiwaniach, pop-rock czy po prostu rock alternatywny brzmi miejscami trochę bez polotu i ze zbyt dużą dozą inspiracji kolegami z Wysp Brytyjskich.
Album otwiera intro („The Envoy”), które można pomylić z projektem Worship od Jordana Fisha, a mniej dociekliwi pewnie znajdą punkty wspólne z elektroniczną odsłoną wspomnianego już nie raz zespołu. Im dalej w las tym odniesień jest więcej. Im mocniej panowie odcinają się od metalowego i hardcore’owego brzmienia, tym częściej myślę, że kolejna już zmiana stylu - o ile zachowamy otwartą głowę - może tym razem być tą właściwą. Jedyna niejasna w tej chwili kwestia, to czy Being As An Ocean zdecydują się na trzymanie obranego kursu i wprowadzą do muzyki więcej życia na koncertach. Póki co, album sprawdza się jako dobry umilacz czasu, ale głowię się czy follow up do „Amo” będzie gościł w moich głośnikach równie długo. Prawdopodobnie nie, ponieważ najczęściej wracam do samych singli – głównie do stworzonego niemal jako soundtrack do gry Life is Strange „Skin”; przypominającego Lostprophets (przesterowany bas!) „B.O.B” oraz potężnego ze względu na refren „Brave”.
Zalecam sprawdzenie płyty właśnie od tych utworów, a ponadto sugeruję, aby nie porównywać nowych nagrań do rzeczy sprzed 2015 roku. Joel Quartuccio nie po raz pierwszy śpiewa inaczej, lżej i na bardziej modną teraz, lekko zawodzącą modłę. A sekcja rytmiczna złożona z duetu Sica-Harney (ten akurat jest w nowy w szeregach) częściej daje delikatny podkład, bliższy temu co robili na ostatnich płytach Linkin Park, niż uderza z metalcore’ową mocą.