Bring Me The Horizon

Amo

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Bring Me The Horizon
Recenzje
Grzegorz Pindor
2019-03-11
Bring Me The Horizon - Amo Bring Me The Horizon - Amo
Nasza ocena:
9 /10

Mamy dopiero marzec, a w nowoczesnym graniu pojawiło się kilka co najmniej bardzo dobrych płyt, a nawet kandydatów do miana albumu roku.

Po wielu odsłuchach, muszę bez wątpienia stwierdzić, że miejsce na podium w kategorii największe zaskoczenie i przełom w brzmieniu należy do Anglików z Bring Me The Horizon. Niegdyś deathcore’owcy, dziś zespół rockowy mieszający elektronikę z indie, hip-hopem i nu-metalem. Niby pokrętnie, a jednak wciąż w niepodrabialnym stylu. Już dziś panowie wyprzedają hale, a zakusy mają znacznie większe. Zresztą, słusznie.

„Amo” w odróżnieniu od (jeszcze) rockowo/metalowego „That’s The Spirit” stanowi zupełnie nowe otwarcie. To z kolei zasługa raptem jednej osoby w zespole, jeszcze parę lat temu sesyjnego klawiszowca, dziś szarej eminencji pociągającej za produkcyjne sznurki. Jordan Fish, bo o nim mowa, skomponował, zaprogramował i wyprodukował całe „Amo”. Jakby tego było mało, w znacznej części utworów (a zwłaszcza w balladach „Medicine" i „Mother Tongue”) również zaśpiewał, co czyni z niego prawdziwego czarodzieja. A jakby ktoś nie wiedział, to maestro Fish wcześniej grał w synthpopowym Worship, i to w pewnym sensie rozwija wątpliwości co do tego, skąd u niezwykle skromnego muzyka poczucie melodii i dbałość o tzw. „layering”.

Skoro poruszyłem temat brzmienia – jedną z niewielu wad tego albumu jest jego nienaturalne, cyfrowe brzmienie. Gitarzysta Lee Malia i perkusista Matt Nicholls zarzekają się, że wszystkie ślady zostały nagrane, a dopiero potem programowane przez cichego lidera Bring Me The Horizon. Jestem w stanie w to… nie uwierzyć. Jeżeli miałbym się naprawdę do czegoś przyczepić, to do tego, że jak na zespół rockowy (a momentami metalowy - przypominające Limp Bizkit „Wonderful Life", breakdown w „Heavy Metal”) to całość brzmi dość sztywno. Oczywiście, część z kompozycji ma całkiem ładny groove (fenomenalne „Nihilist Blues” z udziałem Grimes oraz „In the Dark”), ale nie umiem oprzeć się wrażeniu, że za dużo działo się za konsoletą, a za mało w pokoju nagrań.

Pomijając powyższe, „Amo” oferuje przede wszystkim dwie rzeczy. Najlepsze linie wokalne Olivera Sykesa w całej karierze i niemal całkowite pozbycie się krzyczanych wokali na rzecz śpiewu, rapu, a nawet beatboxu. Druga, to rozpiętość gatunkowa gotowa zaspokoić najbardziej pokrętne gusta. Zwolennicy popowych szlagierów znajdą tu niemal stadionowe refreny („Sugar Honey Ice & Tea"), wielbiciele tanecznych, niemal trance’owych motywów pokochają najdziwniejszy – a zarazem – najlepszy na płycie taneczny banger „Nihilist Blues”, zaś ci, którzy zaczęli przygodę z zespołem od „That’s The Spirit”, spokojnie z radością przyjmą niemal radiową „Mantre” i mojego faworyta „Why You’re Gotta Kick Me When I’m Down?” z refrenem, za który Papa Roach dałoby się pokroić.

Czysto kompozytorsko album ma w zasadzie dwie wpadki. O ile intro „I Apologize If You Feel Something” jeszcze jako tako buduje atmosferę i sygnalizuje z czym możemy mieć do czynienia w dalszej części płyty, tak przerywnik w postaci liquid drum’n’bassowego „Ouch” czy post-housowe „Fresh Bruises” to materiał na osobny projekt. Mam jednak na uwadze talent Fisha i tęsknotę za czysto elektronicznym obliczem swojego dawnego zespołu. Może w przyszłości uda mu się do tego powrócić z kolegami z Sheffield. Jest to więcej niż prawdopodobne.