The Guitars That Destroyed The World: Live in China
Gatunek: Rock i punk
Shredu! Więcej shredu! Jeszcze więcej shredu! …czyli gitarowe wojny Steve Vai’a.
Po olbrzymim sukcesie zapoczątkowanych przez Joe Satrianiego koncertów G3, Steve Vai postanowił pójść w tym samym kierunku, ale z jeszcze większą pompą, bo gitarzystów ma być nie trzech, a pięciu. Zakontraktował więc trasę (do tej pory panowie zjechali Amerykę Północną, Południową oraz Azję) i czterech dobrych znajomych: Yngwie Malmsteena, Zakka Wylde’a, Nuno Bettencourta i Tosina Abasi. Całość ochrzcił mianem Generation Axe i zupełnie skromnie stwierdził, że te gitary zniszczyły świat. „The Guitars That Destroyed The World” jest pierwszym fizycznym śladem trasy koncertowej Generation Axe, w tym przypadku zapisem koncertu z Chin.
Założenie projektu Steve Vaia jest w gruncie rzeczy podobne do tego z G3. Gitarowi wirtuozi stają na jednej scenie, by popisywać się w przeróżnych konfiguracjach personalnych. Można nawet powiedzieć, że odbywają przedziwne gitarowe samcze wojny: ścigają się po strunach z prędkością dźwięku, krzyżują gryfy i mierzą czyj gryf jest dłuższy. O ile jednak podczas G3 to wszystko grało, zawody były interesujące, repertuar ciekawy, a techniki zapierające dech w piersiach, to Generation Axe stawia raczej na tanią chucpę, jarmarczną rozrywkę dla niewymagającej wiele gawiedzi. Niejednokrotnie podczas odsłuchu odnosiłem wrażenie, że panowie postawili sobie jeden cel: ma być w cholerę widowiskowo, a całą resztę niech jasne licho. Szkoda tylko, że całe show oparte jest niemal w całości na szybkości. Z dźwięków krzesanych przez kolejnych gitarzystów nie wynika więc nic, poza prędkością.
Druga sprawa to gargantuiczny patos unoszący się nad całym przedsięwzięciem. Tani, kiczowaty, odpustowy. Zresztą już otwierający krążek cover zespołu Boston „Foreplay” zwiastuje, że Vai tak to sobie wymyślił, że ma być epicko. „Foreplay” zawsze pompuje balonik do niewyobrażalnych rozmiarów, buduje przeświadczenie, że dziać się będzie jak u Hitchcocka – od trzęsienia ziemi, a później jeszcze podkręcać tempo. I o ile rzeczywiście tempo krążka ostatecznie nie siada, to w pewnym momencie (a dodajmy, że materiał trwa 80 minut), tego shredu ma się już serdecznie dość.
Ktoś może się w tym momencie oburzyć, że przecież taka konwencja leżała już u podstaw Generation Axe i jeśli jej nie chwytam, to rozmijam się z istotą tematu. Jest w tym zresztą sporo racji, ale powinniśmy ustalić granicę pomiędzy dobrym shredowaniem a jarmarczną jego karykaturą, zwykłym kuglarstwem i gitarową błazenadą. Przy takim punkcie odniesienia Generation Axe wcale nie są „Gwiezdnymi Wojnami” shredu, a jego „Kosmicznymi jajami”. A i to nie do końca prawda, bo drugi z wymienionych był świadomą parodią, a Generation Axe chyba nie do końca wiedzą, że ich granie jest w gruncie rzeczy strasznie tanie i nastawione na łatwe efekciarstwo. Najlepiej to słychać w momentach, gdy cała piątka tłucze się na gitary w jednym numerze (choćby coverze Deep Purple „Highway Star”).
Zdecydowanie ciekawiej wypadają te momenty, gdzie panowie występują solo: djentowy „Tempting Time” Tosina Abasi, napakowany bluesem „Whipping Post” Zakka Wylde’a, sprany już nieco „Bad Horsie” Steve Vai’a czy mini-recital Yngwie Malmsteena. Jednym z lepszych fragmentów płyty jest duet Abasi-Bettencourt w „Physical Education” z repertuaru rodzimego zespołu Tosina, Animals as Leaders. Całkiem fajnie wyszedł też „Sideways” (Citizen Cope) w wykonaniu Wylde’a i Bettencourta i miejscami „Frankenstein” Edgara Wintera, w który zaangażowali się wszyscy gitarzyści prócz Malmsteena – jest tam taki fragment, gdzie trzy gitary piszczą w jednym momencie i mogą doprowadzić do gęsiej skórki. Zdecydowanie najsłabiej gra malmsteenowy „Black Star”, w którym Szwedowi towarzyszy Vai i „A Side of Mash”, czyli niesłuchalna kolekcja solowych popisów Bettencourta z historii Extreme.
Szkoda, że do tych koncertów Generation Axe podeszli trochę po macoszemu. Nie ma tu nic, czego wcześniej nie można już było usłyszeć, a jedynymi urozmaiceniami są zupełnie nieprzemyślane popisy – zasada jest prosta: graj tak szybko jak potrafisz i jakoś to będzie. Jednych taka formuła bez wątpienia zadowoli, bo zebrani gitarzyści potrafią grać efekciarsko, drudzy natomiast dostrzegą, że to w gruncie rzeczy rozrywka bardzo tania i pozbawiona śladów artyzmu.